DWIE CZASÓWKI - WAWRZYK POLEGŁ, PIOTR ŁĄCZ WYGRAŁ
Za nami gala w Rosemont, gdzie wystąpiło dwóch polskich pięściarzy wagi ciężkiej. Reprezentowali nas Andrzej Wawrzyk (34-4, 20 KO) oraz Piotr Łącz (9-0, 7 KO), który zbija do kategorii bridger.
Najpierw pomiędzy linami zameldował się Łącz, na którego czekał dobrze znany polskim kibicom i paru zawodnikom Demetrius Banks (13-14-2, 6 KO). Piotrek od razu mocno wszedł w rywala, zepchnął go do odwrotu i szybko odebrał mu ochotę do walki. Banks był dwukrotnie liczony w pierwszej rundzie, potem raz jeszcze w drugiej, a w trzeciej - po lewym sierpowym Łącza, pojedynek został przerwany.
Dużo gorzej zaprezentował się Wawrzyk, który oddał inicjatywę Richardowi Larteyowi (16-6, 13 KO), oddał trzy rundy, a w czwartej skapitulował. Rywal z Ghany trafił prawym krzyżowym na szczękę i choć Andrzej nie padł na deski, to od upadku uratowały go tylko liny. Sędzia policzył do ośmiu, popatrzył Wawrzykowi z bliska w oczy i odesłał go - jak najbardziej słusznie - do narożnika.
W efekcie od Puleva zgarnął już pewnie znacznie mniej, niż mógłby zgarnąć, gdyby na przecierkę po powrocie wziął sobie na przykład Bańbułę. Dla pewności wezwanego tydzień przed walką, żeby nie było jakichś niespodzianek. Teraz z kolei ten Lartey, który Wawrzyka zlał, ponownie paskudząc mu rekord i obniżając jego wartość rynkową. Po cholerę brał tego Senegalczyka? Nie mógł sobie zakontraktować jakiegoś Williamsa Ocando, Francisco Cordero (zaczynającego w super welther) albo i Danny'ego Williamsa?
Z boksem jest trochę jak z grą na giełdzie, tylko brutalniej. Bo jest mniej kół ratunkowych. Żeby grać na giełdzie musisz mieć trzy rzeczy. Pieniądze, pieniądze i jeszcze... pieniądze. A żeby uprawiać zawodowy boks za pieniądze musisz mieć zdrowie, zdrowie i... i jeszcze zdrowie. W wyniku nieudanej transakcji giełdowej traci się część pieniędzy. Jeśli się lewaruje, można stracić wszystkie (i jeszcze musieć dopłacić), jeśli się nie lewaruje, zazwyczaj nie jest tak źle, ale wesoło też może nie być.
W boksie każda nieudana (jak również część udanych) walka to utrata większej lub mniejszej ilości zdrowia, połączona ze "skazą na rekordzie". Dlatego ktoś, kto "jest zdesperowany bo wtopił dużą kasę" i dlatego "bierze każdą walkę" postępuje idiotycznie. Bo zawodowy boks to żadne wartości i "coś więcej niż biznes" ale właśnie czysty biznes. Tak samo jak czystym biznesem jest praca hydraulika. Który tapla się w cudzych kiblach nie dla jakiejś wyższej idei, ale dla kasy. W związku z powyższym Wawrzyk nie powinien "brać każdej walki", tylko właśnie cudować, lawirować, kombinować jak koń pod górę, hurtowo tłuc zalanych tłuszczem bumów za psie pieniądze. Wszystko po to, żeby się doczekać potencjalnego bonusu od szejków albo któregoś z "wielkich", na przecierkę po porażce.
Zresztą gdyby dla Wawrzyka "liczyło się coś więcej", to by pozostawał w treningu i jeździł na sparingi w kaskach jeszcze w trakcie zawieszenia po wpadce na koksie (o ile go zawiesili) a potem od razu wznawiał walki. On sobie jednak odpuścił i wrócił, z wyglądem podtatusiałego jegomościa w wieku mocno średnim, z odchyłami do kategorii półstarczej. Co wyraźnie sugeruje, jakie wartości przyświecały powrotowi. I teraz tak, ja na jego miejscu faktycznie poszedłbym już w stronę freaków. Bo przy takim doborze rywali w boksie zaraz straci również podstawową rzecz, niezbędną do zawodowego mordobicia. Ale to moje prywatne zdanie, z którym można się nie zgadzać :)
Tak, Wawrzyk wrócił po kasę - po te 2000 usd, bo ile mógł dostać za taką walkę %-). Śmieję się niemożliwie z tych gamoni co piszą, że Wawrzyk wrócił po jakąś kasę bo głodował. Andrzej zawsze kochał boks, technicznie to była topka polskiej HW przez długi czas, ale niestety szczęka nie ta. Co nie zmienia faktu, że chłop wrócił między liny bo po prostu kochał boks, lubi się bić, lubi te emocje itd. A nie kurwa dla jakichś groszy z takiej walki %-). Litości.
Andrzej jak to czytasz to się nie przejmuj i rób to co sprawia Ci radość z poszanowaniem własnego zdrowia ;).
Bardzo mnie cieszy, że dopisuje ci dobry humor. Wszak minuta zdrowego śmiechu podobno przedłuża życie o ileś tam sekund, więc - na zdrowie! Co do Wawrzyka, dziwna ta miłość do boksu. Ja na ten przykład kocham gagliardy. Autentycznie, nie ściemniam :) W związku z powyższym puszczam je sobie regularnie. Może nie codziennie, ale kilka razy w tygodniu będzie.
Tymczasem Jędruś siedział na tyłku przez 6 lat, co było świetnie widać po jego wyglądzie i nagle - olśnienie! Przecież ja kocham boks! Dlatego zamiast go sobie pouprawiać amatorsko postanowił uczcić na nowo odkrytą miłość wpierdolem od jednowymiarowego tłuczka. Z którym pewnie by sobie i poradził, gdyby przedtem trochę więcej potrenował i wziął chociaż jedną walkę z kimś, kto niekoniecznie jest osiłkiem. Co sugeruje, że mu się spieszyło.
Podsumowując, jeśli ktoś nagle wraca po 6 latach niebytu, to miłość to raczej nie jest. Ale to jego sprawa i jego zdrowie.
Co Ty za glupoty tu opowiadasz. Jak Wawrzyka zbanowali za doping to miał jeździć jako sparingpartner za psi pieniądz i marnować ten czas zamiast zarabiać normalnie na rodzinę? Już takie debilizmy wypisujesz że to się w głowie nie miesci.
Hmm... Kiedy Wacha złapano na koksie i musiał dwa lata odkiwać, to właśnie to robił. Jeździł na sparingi, głównie do Niemiec. Z głodu nie umarł, więc pieniądz pewnie nie był taki psi, za to formę (ma swoim, Wachowym poziomie) utrzymał. To raz. A dwa, ktoś tu coś wspominał o tej miłości do boksu. Więc gdzie lepiej ją realizować, niż na sparingach? Chyba że to taka szorstka miłość. Jak się nie zaliczy gonga od Bołoza, to się nie liczy :P