'ŻELAZNY MIKE' W SZCZYCIE KARIERY - ROCZNICA WALKI TYSON vs TUBBS
To już trzydzieści cztery lata. 21 marca 1988 roku na ringu w Tokio Dome siejący postrach w wadze ciężkiej Mike Tyson (33-0, 29 KO) wyszedł do szóstej obrony tytułu mistrza świata. Na jego biodrach wisiały pasy WBA/WBC/IBF. W rolę pretendenta wcielił się dawny champion World Boxing Association, Tony Tubbs (24-1, 15 KO).
To była druga w historii walka o mistrzostwo wszechwag w Japonii. W 1973 roku inny niszczyciel - George Foreman, szybko odprawił Jose Romana. "Żelazny Mike" kilka tygodni wcześniej ożenił się z aktorką Robin Givens (7 lutego). Kilka dni później nowożeńcy udali się do Japonii. Mąż trenował do walki, żona zwiedzała i towarzyszyła mistrzowi.
Galę promowali Don King wraz z Akihiko Hondą z grupy Teiken Promotions. To właśnie Honda naciskał, by rywalem amerykańskiego championa był Tubbs. - Moim zdaniem tylko Tubbs jest w stanie wciągnąć Tysona na głębsze wody i późniejsze rundy - przekonywał. Przed pojedynkiem federacja IBF zagroziła, że nie usankcjonuje tej walki jako mistrzowskiej, a jeśli Mike wyjdzie do ringu, wówczas o wakujący pas zaboksują najwyżej notowani w rankingu Trevor Berbick i Carl Williams. Ostatecznie pojedynek uznano za mistrzowski, a pas został przy "Żelaznym".
W obozie mistrza oraz bokserskim biznesie wszyscy byli tak pewni wygranej Mike'a, że ten wychodząc do walki z Tubbsem już miał podpisany kontrakt na wyczekiwaną konfrontację z Michaelem Spinksem trzy miesiące później (27 czerwca). Zresztą King sięgał jeszcze dalej w przyszłość. Po Spinksie miał być Frank Bruno w Anglii, a później Mediolan, Rio de Janeiro i Paryż. Tyson zyskał na całym świecie taką sławę, że w innych krajach byli gotów płacić dużo więcej niż w Ameryce. Ostatecznie do tego międzynarodowego tour nie doszło.
Wszyscy wiedzieli o Tubbsie dwie rzeczy. Po pierwsze - ma ogromny talent i będąc w formie może zagrozić każdemu. Po drugie - jest leniuchem i ma kłopoty z wagą. Na wszelki wypadek, gdyby okazało się, że przyjedzie do Japonii kompletnie nieprzygotowany, w odwodzie pozostawał Jose Ribalta. Kubańczyk miał już zresztą do czynienia z Tysonem. W połowie sierpnia 1986 roku przegrał z nim na półtora minuty przed końcem dziesiątej rundy. Odbudował się jednak czterema zwycięstwami, w tym już w pierwszej rundzie z Leonem Spinksem. Ribalta czekał więc z nadzieją, że Tubbs złapie kontuzję bądź przyjedzie gruby jak nigdy dotąd.
Japończycy i King płacili dobrze. Mike zarobił za ten występ aż 10 milionów dolarów. Pretendent miał w kontakcie kwotę 500 tysięcy dolarów, ale miała ona wzrosnąć o kolejne 50 tysięcy, jeśli podczas ceremonii ważenia nie przekroczy 235 funtów, czyli 106,5 kilograma. Niestety dla siebie ważył półtora kilograma za dużo - dokładnie 108 kilogramów. Obrońca tytułów wniósł na skalę dokładnie dziesięć kilogramów mniej - 98 kg. Hala mogła pomieścić 55 tysięcy. Ostatecznie sprzedano 51 tysięcy biletów. Przynajmniej w oficjalnym oświadczeniu, bo niektóre sektory na górze świeciły pustkami. Najtańsze wejściówki kosztowały w przeliczeniu 23 dolary, te najdroższe, tuż przy ringu, 787 dolarów.
Co ciekawe po raz pierwszy na walce Mike'a zabrakło Jima Jacobsa, jego menadżera i przyjaciela. Chorował na białaczkę i musiał pozostać w kraju. Niestety dwa dni po starciu Tyson vs Tubbs zmarł w nowojorskim szpitalu w wieku pięćdziesięciu ośmiu lat. To był drugi taki cios dla mistrza, bo przecież w 1985 roku zmarł ten, który zbudował jego wielką karierę na sali - sławny trener Cus D'Amato.
W pierwszej rundzie challenger radził sobie naprawdę dobrze, kontrolując ataki championa lewym prostym z defensywy. Każdy z sędziów ocenił ten trzyminutowy odcinek inaczej - 10:9, 9:10 i 10:10. Ale Tubbs nie dotrwał nawet do końca drugiego starcia. Na pomeczowej konferencji dziennikarze znów kręcili trochę nosem, co rozzłościło "Żelaznego".
- A co będzie, jeśli wszystkich będę nokautował szybko i łatwo? Czy to źle? Przecież to będzie tylko świadczyło o mojej klasie. W tym sporcie chodzi o to, by wygrać i nie zostać zranionym. I właśnie to dziś zrobiłem. Zresztą walka z Michaelem Spinksem będzie wyglądała trochę inaczej - przekonywał. Nie wyglądała. Mike zmiótł Spinksa, uważanego wciąż przez niektórych za prawdziwą "jedynkę", jeszcze szybciej niż Tubbsa. Niepokonany Spinks wytrzymał z Tysonem zaledwie 91 sekund! Ale o tym przy innej okazji...
- Wiedziałem, że nie dadzą mi wygrać z nim na punkty, dlatego boksowałem trochę inaczej, licząc na nokaut. Oni już wcześniej negocjowali walkę na czerwiec ze Spinksem oraz na wrzesień z Bruno. Nawet jeśli wygrałbym każdą rundę, to i tak bym przegrał na kartach. Niestety trafił mnie przypadkowym ciosem w drugiej rundzie i to on wróci do domu z pasami. Ale nie powiedziałem jeszcze ostatniego słowa w boksie - zapewniał Tubbs.
- Rywal był dziś łatwy do trafienia. Zaskakująco wysoko trzymał ręce, więc w pierwszej i na początku drugiej rundy skoncentrowałem się na ciosach na korpus, by mu trochę tą gardę obniżyć. Zrobiłem co do mnie należało. Facet nie był najlepiej przygotowany fizycznie, więc musiałem go skończyć w ten sposób. Gdyby to przeciągnęło się do siódmej rundy, wszyscy by mnie skrytykowali. Z drugiej strony on ma naprawdę szybkie ręce. Niestety dla niego, nie ma mocy w jego ciosach - dodał Tyson. Zapytany o zamieszanie z pasem IBF i co by było, gdyby rzeczywiście go stracił, bez większych emocji odparł - Nic by się nie stało. Szybko bym go odzyskał!
- To niebywałe. Pięć tygodni ciężkich sparingów, a tu pięć minut i po sprawie - kręcił głową Fred Whitaker (4-1, 2 KO), jeden z dwóch sparingpartnerów mistrza. Drugim był mało jeszcze wtedy znany Oliver McCall (11-2, 7 KO).
Eh.. Można dostać ciężkiej depresji. Druga połowa lat 80 XX wieku! Cóż za okres! Świat normalny. Zero bzdetów, elgiebetów, klękania przed czarnymi wyłącznie dlatego, że sto lat temu Arabowie przekształcali ich w niewolników i sprzedawali Amerykanom. Zero islamistów z nożami w zębach w europejskich miastach, ZSRR spokojnie sobie murszał i nikomu już nie zagrażał. Na Zachodzie prawdziwa wolność słowa, można sobie było nawet wielbić komunistów i "Blok Wschodni" i nikt tego nie cenzurował.
Europa zrzeszona w EWG - czysta gospodarka, zero ideologii, jakichś obłąkańczych "zielonych ładów", zezwoleń na CO2, rozbestwionej do wyrzygania politycznej poprawności. Plus wspaniała muzyka i najlepszy okres światowego boksu. A teraz? Szkoda gadać, bo każdy widzi, jak jest...
W latach 80 byłem smarkatym gówniarzem a dzieciństwo miałem raczej dziadowskie. Więc to nie żaden "sentyment". Raczej tęsknota do prostych i dosyć jasnych zasad z "tamtych lat". Oraz ilości dobrych walk z końca lat 80 i początku 90. Owszem, teraz jest Usyk, jest Wilder, jest Fury, Joshua i masa ciekawych prospektów. Ale oni nie walczą! Ani między sobą ani w ogóle. Toczą po dwie walki w roku, do tego ciągle jakieś cyrki. A to z telewizjami, a to z kunktatorstwem, obliczają, z kim zawalczyć, żeby nie przegrać, czają się nie wiadomo na co, chronią te rekordy jak kura jajko...
W międzyczasie na pierwszy plan wysuwają się pierdolety. Szpilka jest popularny nie dlatego, że coś potrafi, tylko dlatego że wygadywał farmazony. Rian Garcia jest gwiazdą, bo jest "śliczny" a taki Teofimo Lopez, bo wygrał walkę z wielkim mistrzem. Ale potem przez ponad półtora roku puszył się i nadymał, jadąc wyłącznie na tym.
I świat też jakiś gówniany. Na każdym kroku usiłują mi wciskać jakichś celebrytów, których nie znam i znać nie chcę. "Zachód" od dwóch dekad zajmuje się wyłącznie dyrdymałami. Kto i co wsadza sobie w tyłek i jakie to wspaniałe, jak fajnie jest uciąć sobie dzwonki a zamiast nich przyszyć silikonowe cycki. Że trzeba patrzeć z troskliwą wyrozumiałością, kiedy brodaty obłąkaniec lata po ulicy z nożem i dźga nim przechodniów. A jak jeszcze przypadkiem gdzieś napiszę, że mi to nie leży, to na 80% stron wpis zniknie a na połowie dostanę bana. Wolność słowa jej mać. Pewnie stąd ta tęsknota za "latami 80-tymi" :)