OCZY NA OLIMP #11: WIĘCEJ NIŻ MAŁYSZOMANIA
„Andrzej Gołota po raz pierwszy wygrał liczący się turniej międzynarodowy seniorów (nie licząc turnieju im. Feliksa Stamma, jako że był rozegrany na polskim ringu), zwyciężając trzech rywali: Poisa Miklosa (Rumunia) 5:0, Stojana Boczewa (Bułgaria) AB 2 I Roberto Balado (Kuba) 3:2. Szczególnie to ostatnie zwycięstwo jest cenne, bowiem Kubańczyk jest osobistością już znaną w bokserskim świecie, mającą za sobą parę cennych międzynarodowych sukcesów. W swoim kraju ustępuje tylko Felixowi Savonowi, co nie jest dyshonorem, jako że Savonowi ustępują wszyscy bokserzy świata z Gołotą na czele! Młody polski mistrz walczył w Sofii pewnie, zdecydowanie, nie bał się ostrych starć, wykazał też pewną poprawę w taktyce walki. Najsłabszą miał trzecią rundę finału, co jak się naocznie przekonałem, nie było wynikiem braku sił, ale młodzieńczego raczej temperamentu. Tak trzymać aż do Seulu – chciałoby się powiedzieć.”
W taki oto sposób redaktor Lucjan Olszewski relacjonował triumf Andrzeja Gołoty w prestiżowym turnieju Strandja w Bułgarii, gdzie pół roku przed igrzyskami olimpijskim w Seulu Gołota odniósł chyba najcenniejsze pojedyncze zwycięstwo (pewnie też przełomowe), czyli triumf nad Roberto Balado. Okazją do wspomnień są oczywiście świętowane kilka dni temu urodziny Andrzeja Gołoty - człowieka, bez którego bieg wydarzeń w polskim boksie zawodowym byłby inny.
Kiedy słucham pana Daniela Olbrychskiego, który z ogromną żarliwością wspomina sukcesy boksu od mistrzostw Europy ’53 i lata sześćdziesiąte - tak jakby to było rok czy dwa lata temu, to pewnie ciężko zrozumieć te odczucia jakie mu towarzyszą i emocje jakie przeżywał będąc dzieckiem. Niewątpliwie warto wracać do starych mistrzów, ale nie żyjąc w konkretnych czasach, nie widząc konkretnych wydarzeń, ciężko o docenienie w pełni danego sportowca.
W boksie każde pokolenie ma kogoś, kto był/jest pewną ikoną danej epoki, kiedy jako dziecko po raz pierwszy siedziało się przed telewizorem i oglądało boks. Choć pewnie świat zmienia się na tyle, że obecnemu i przyszłym pokoleniom łatwiej będzie o dostępność do sportu jako rozrywki, za to trudniej o bohaterów, takich jakimi my ich widzieliśmy. Moje pokolenie, urodzone w latach osiemdziesiątych, bez wątpienia wychowało się na walkach Andrzeja Gołoty. Wstawanie w nocy jako dziecko i oglądanie czegoś, co budziło ogromne emocje, które wynikały głównie z tego, że patrzyło się na coś realnie niebezpiecznego. W dodatku z jednym z tych dwóch facetów po drugiej stronie ekranu człowiek się utożsamiał i miał nadzieję, że nie stanie mu się krzywda. Krótko mówiąc: są to emocje, jakich nie da się wymazać.
Andrzej Gołota zdobył mistrzostwo Europy juniorów, wicemistrzostwo świata juniorów, brąz mistrzostw Europy seniorów i przede wszystkim brąz olimpijski. Dużo tego i bez wątpienia jest to ogromna wizytówka jego sportowych umiejętności. Paradoks polega jednak na tym, że poza medalem olimpijskim Gołotę kojarzymy bardziej z tego, czego nie zdobył niż z tego co osiągnął.
Dlatego pozwolę sobie na śmiałą tezę, że fenomen Gołoty wybiega dużo dalej niż fenomen Adama Małysza. Za co ludzie kochali Małysza? Za sukcesy, za pozytywne emocje. Za to, że dawał ludziom radość.
Często zupełnie przypadkiem wracam myślami do oglądanego reportażu z przygotowań polskich skoczków do igrzysk w Nagano ’98, kiedy Małysz wspominał jak szedł z nartami na skocznię i jakiś człowiek zza ogrodzenia naśmiewał się z niego oraz z poziomu, jaki reprezentują polscy skoczkowie. Swoją drogą szkoda, że telewizja polska nie odkopała nigdy tego reportażu. Wówczas Małysz, mówiąc to, niemal popłakał się przed kamerą. To, co się wydarzyło dwa lata później pewnie też zaskoczyło tego człowieka, który sprawił skoczkowi ogromną przykrość.
Nie chcę tu jednak pisać o skokach (choć to znowu zaczęło być modne), lecz o boksie i o tym, że Gołota od pamiętnej pierwszej walki z Bowem, aż do końca kariery tak naprawdę rzadko wzbudzał w nas euforię. Przeciwnie, przeważnie zostawiał nas z ogromnym niedosytem, a czasem nawet żalem. A mimo to wiara w Andrew była niezachwiana. I gdybym miał po raz ostatni porównać Małysza z Gołotą, to pozwolę sobie na przykład filmowy. I dla mnie Małysz jest wybitnym aktorem wzbudzającym dobre emocje i artystą w swoim fachu, Gołota to z kolei świetny reżyser, który wie, że jeśli widz wyjdzie z kina z niedosytem to będzie myślał o filmie dłużej. Ilekroć Gołota wracał, tylekroć człowiek się łudził wbrew zdrowemu rozsądkowi.
Andrzej Gołota „nauczył” Polaków boksu zawodowego, a jego fenomen polegał na tym, że wprowadził nas w świat, który wydawał się być niedostępny. Dzisiaj nie trzeba już się zmagać z pewnymi przeciwnościami, lecz wystarczy bronić się sportowo by zaboksować w najbardziej kultowych dla boksu miejscach w USA. Gołota to bardzo ważne ogniwo kultury masowej lat dziewięćdziesiątych, tym bardziej szkoda, że młodsze pokolenia będą go pamiętały z walk z Saletą i Adamkiem. Przy czym odbiór tamtych walk i reakcja publiczności była dowodem na to, jak wielki sentyment kibice mają do Gołoty. Sportowca, którego największych sukcesów nie śledzili i nie pamiętali, za to emocjonowali się nim wówczas, gdy zostawiał z ogromnym żalem. Takim, że chciałoby się cofnąć czas, a mimo serii zawodów nigdy się od niego nie odwrócili. Nawet nie chcę się domyślać jak reagowaliby kibice, gdyby dzisiaj jakiś polski pięściarz wyszedł z ringu między rundami. Jedyny w swoim rodzaju…
ŁUKASZ FAMULSKI
Sam Gołota był chwiejny niczym most linowy w dżungli, z jednej strony świetne warunki, bardzo dobra technika i więcej niż solidna odporność, a z drugiej psychika jak u malarza,czy poety.Taki romantyczny bohater walczący z własnymi demonami.