ZAPOMNIANE BITWY: JUAN MANUEL MARQUEZ vs MANNY PACQUIAO IV
Dziś w cyklu ''Zapomniane bitwy'' Wojciecha Czuby niesamowita walka Juan Manuel Marquez vs Manny Pacquiao IV, pojedynek nieco na przekór tytułowi niezapomniany, ale wciąż warto go odświeżać i celebrować.
ZAPOMNIANE BITWY: MARQUEZ VS PACQUIAO IV
Wbrew tytułowi mojego cyklu, tej bitwy nie zapomni chyba nikt i nigdy. Ósmego grudnia 2012 roku na ringu w MGM Grand w Las Vegas meksykański ''Dinamita'' wyprowadził cios tak niewyobrażalnie piękny i straszliwy zarazem, że na moment cały sportowy świat zastygł w przerażeniu i zachwycie.
Gdy rozbity, zakrwawiony i zaszczuty jak ranne zwierzę Juan Manuel Marquez (56-7-1, 40 KO) zadawał swoją rozpaczliwą bombę, na zegarze wybijała właśnie ostatnia sekunda szóstej rundy. Równo z gongiem fenomenalny Manny Pacquiao (62-7-2, 39 KO) runął na deski jak rażony gromem, a 17 tysięcy zgromadzonych na trybunach meksykańskich kibiców i miliony przed telewizorami eksplodowało w dzikim szale radości. Stało się! Ich bohater, ulubieniec, ukochany czempion w końcu tego dokonał! W końcu zwyciężył filipińskiego króla! I to w jakim stylu!
Gdy dwie ikony boksu zawodowego, których osiągnięcia i historię zna każdy zakochany w pięściarstwie człowiek, stanęły ze sobą tego dnia oko w oko, nic nie zapowiadało tak niesamowitego i dramatycznego zakończenia. Faworytem był 33-letni wówczas ''Pacman'', który na trzy wcześniejsze bitwy ze swoim starszym o sześć lat arcyrywalem wygrał dwie, a jedną zremisował. Zaznaczyć jednak trzeba, że każda z tych walk była niezwykle zacięta i po każdej to sędziowie punktowi musieli decydować, który z tych znakomitych mistrzów wzniesie ręce w geście zwycięstwa.
Gdy arbiter ringowy Kenny Bayless dawał znak do rozpoczęcia widowiska, można było powiedzieć, że dwie gwiazdy znały się już jak łyse konie. W końcu miały na koncie 36 przeboksowanych rund, z których każda wypełniona była nieustanną akcją i efektownymi ciosami. Nie inaczej było i teraz. Pacquiao jak zwykle korzystając ze swojej szybkości i ringowej agresji zaatakował Marqueza jak tygrys, ten skoncentrowany i skupiony jak stary myśliwy starał się zachować zimną krew i nie pozostawać mu dłużnym.
Widać było jednak od początku, że Manny jest w formie i dwie pierwsze odsłony poszły na jego konto. Tymczasem w trzeciej rundzie stało się coś nieoczekiwanego, bowiem pierwszy raz w historii tej meksykańsko- filipińskiej rywalizacji ''Pacman'' zaliczył knockdown. Mimo iż w trzech wcześniejszych walkach nie raz i nie dwa przeżywał ciężkie chwile, to jednak zawsze udawało mu się uniknąć liczenia. Tym razem, gdy świetny prawy sierpowy Marqueza wylądował na jego szczęce, nie miał już tyle szczęścia.
Zaledwie kilka minut później wszystko zmieniło się jak w kalejdoskopie. W starciu numer pięć precyzyjna jak laser lewa ręka Manny’ego zafundowała randkę z deskami zaskoczonemu Juanowi. Na tym etapie pojedynku ''Dinamita'' zaczynał już tracić grunt pod nogami, a czujący krew ''Pacman'' prowadził zmasowany ostrzał i rozbrzmiewający gong Meksykanin przyjął zapewne jak zbawienie.
Szóstą rundę najsłynniejszy podopieczny trenera Freddie'ego Roacha zaczął spokojnie, jednak z każdą kolejną wyprowadzaną bombą jego szarże przybierały na sile i częstotliwości. ''Pacman'' jechał już po swoje i wydawało się, że dzielny, ale coraz bardziej systematycznie rozbijany Marquez tylko ambicją i sercem do walki odracza swój nieunikniony koniec.
I nagle wystarczył ułamek sekundy. Mniej niż mgnienie oka. Uderzenie ''Dinamity'' było jak błysk pioruna. Filipiński król pada na ziemię, a przestraszony sędzia momentalnie przerywa pojedynek. Zakrwawiony i jeszcze niedowierzający w swoje szczęście Marquez biegnie przez ring z uniesioną w górę rękawicą, by wskoczyć triumfalnie na narożnik. Koniec. To jest właśnie BOKS...
Wojciech Czuba
A lepiej byłoby wspomnieć ich trzecią walkę. Ona najmniej pamiętna ze wszystkich ich starć. Dawno nie oglądałem, ale z tego co pamiętam Manny nie mogł się dobrać do Marqueza, każdy półdystans to wiatraki i frustracja Pacmana i kilka celnych kontr Marqueza. Eksplozywność Pacmana nie wystarczała i wiekszość walki na dystans rozgrywał też z mizernym skutkiem, ale przynajmniej wtedy sam nie zbierał na głowę. Nie jestem pewien czy tam Marqueza nie zwałowali.