W PODZIEMNYM KRĘGU BOKSU
W całym "Fight Clubie" słowo "boks" pada tylko raz. W 93. minucie filmu (nim się tutaj będę zajmował, nie książką Palahniuka) wypowiada je komisarz policji, który podczas udzielanego naprędce wywiadu informuje widzów o działalności "podziemnego klubu bokserskiego". Chwilę później komisarz znika z kadru, a wraz z nim, równie szybko jak się pojawiła, mowa o boksie.
I tyle?
***
To słowo z 93. minuty jest jak cios. Pozornie nic nie znaczący, jeden z wielu, niknący w narracji walki, ześlizgujący się po rękawicy. Bo pierwsze, najprostsze rozpoznanie, powracające jak widmo przy każdej próbie hermenutyki filmu, nakazuje się przed tym ciosem obronić i już na wstępie, z całą mocą odpowiedzialności krytycznej powiedzieć, że "Fight Club" nie opowiada o walce. A już na pewno, pod żadnym pozorem nie mówi o boksie.
Przy całej swojej niewątpliwej racji rozpoznanie to zdaje się też nosić znamiona lęku przed awersem filmu, a więc przed tym, co widać na pierwszy rzut oka i co przysporzyło filmowi zarzutów o gloryfikowanie przemocy. Jeśli rewersem "Fight Clubu" jest obróbka intelektualna, zagarniająca dla rozmowy o nim takie tematy, jak choroba psychiczna czy kryzys męskości, przyczajone gdzieś za dwoma tytułowymi rzeczownikami, to awersem musi być sam tytuł.
Tak więc "Fight Club", czy też, jak to przetłumaczono w Polsce, "Podziemny krąg". "Podziemny klub bokserski". Celowo akcentuję słowo "podziemny", bo pod powierzchnią tego wszystkiego, o czym film mówi lub nie, kryje się, mam wrażenie, szereg – całkiem możliwe, że niezamierzonych – intuicji dotyczących zarania bokserskich dziejów – kontekstów i okoliczności, w jakich boks został powołany do życia, najpierw, zanim jeszcze stał się legitymizowanym sportem, jako bezprawne, "podziemne" walki na gołe pięści.
Słowem – "Fight Club" pokazuje, niekoniecznie zdając sobie z tego sprawę, jak boks mógł wyglądać tuż po narodzeniu. Rzuca też światło na to, co mogło go spowodować. I co powoduje go, czy też raczej – nim, cały czas.
Wiązka tego światła wpada przez szczeliny w kulturowo-społeczne podziemia momentu założycielskiego boksu, odsłania jego archeologię. Tropów jest więcej niż tylko napomknięte już brak rękawic i prawnej i społecznej sankcji. Oczywiście boks nowożytny w swojej wczesnej odsłonie, przypadającej na XVIII i XIX wiek, wtedy jeszcze właściwie pugilism (od łac. pugil – bokser), był obciążony balastem tych i kilku innych braków, ale nie tylko to skłania, żeby postawić znak równości między juweniliami pięściarstwa a "Fight Clubem", nie tylko to sprawia, że ich podziemne tunele się może nie zbiegają, ale biegną obok siebie.
***
Już pierwsze dwie zasady "Fight Clubu", brzmiące dokładnie tak samo – "nie rozmawiajcie o klubie walki", są refleksem niepisanego nakazu z pierwszych chwil boksu, zawierają przeczucie, które żywić musiał każdy pięściarz z, dajmy na to, początków XIX wieku. Cały nieformalny "klub" bokserski był wtedy objęty zmową milczenia, wszyscy walczący wiedzieli, że jeśli prawda o ich zajęciu wyjdzie na powierzchnię, to w najlepszym razie zostaną uznani za typów spod ciemnej gwiazdy, a w najgorszym wylądują w więzieniu za paranie się niemoralnym i potencjalnie burzącym spokój społeczny zajęciem. Dlatego właśnie walki organizowano np. na barkach, polanach lub tyłach saloonów – wszędzie tam, gdzie miało się poczucie funkcjonowania poza zasięgiem władzy. Wszyscy musieli zdawać sobie sprawę, że w oczach społeczeństwa i w świetle dnia walka na pięści, co więcej – za pieniądze, jest czymś, co się nie godzi, zachowaniem z marginesu. Urzeczywistnieniem "projektu chaos".
Boks oznaczał – i poniekąd oznacza nadal – wycofanie się z cywilizacji. Zejście pod ziemię, ucieczkę w dzicz. Rzecz jasna, człowiek współczesny, a o takim opowiada film, ucieka w nią cały czas, ale w "Fight Clubie" postaci idą o ten jeden krok dalej. Ich ucieczka nie polega na przemierzeniu dystansu, na wielkomiejskiej fantazji o dosłownym zaszyciu się w miejscu z dala od cywilizacyjnego zgiełku, tylko na oddaleniu się od definicji cywilizacji, na znalezieniu się na antypodach tego słowa i wszystkiego, co ze sobą niesie. Tak samo odbiegał od tej definicji boks, odsądzany od czci i zakazany. Był i niejako pozostaje ciosem wymierzonym w jej logikę, we wszystkie zdobycze, które pozwoliły jej pławić się w samej sobie.
"Boks jest dla tych, którzy nie mają nic", powiedział Mike Tyson. Nic, a więc żadnej z tych rzeczy, które ma do zaoferowania cywilizacja. Jest dla ludzi, których los umieścił poza szeregiem nadawanych przez nią znaczeń. A ponieważ nie mają nic, nie mają też nic do stracenia i dlatego mogą sobie pozwolić na walkę. Więcej – są do niej zmuszeni. Dramat tego położenia polega na tym, że – jak stwierdził Tyson w innym wywiadzie – bez boksu jest się "nikim".
A zatem wszechogarniająca nicość. Boks przynosi jedynie chwilową chwałę. W "Fight Clubie" mógł ją poczuć Ricky, który "był bogiem przez 10 minut, kiedy prał głównego kelnera lokalnej restauracji". Dla Ricky’ego, niezbyt dobrego pracownika, który jednak musiał wykonywać swoją pracę, żeby żyć, w jakimś sensie była to szansa do wzięcia odwetu na wtłaczających i jednocześnie wykluczających prawach rynku i zasadach społecznych. W jakimś sensie takim odwetem, taką "uśmiechniętą zemstą Jacka", jest cały boks. Nieustannie odwraca porządek i sprawia, że elity przychodzą podziwiać margines. U podstaw boksu jako sposobu zarabiania na życie leży bunt przeciwko tradycyjnym zawodom, przeciwko rynkowym i społecznym normom, uniformizującym i odzwierzęcającym. Dopiero zezwierzęcenie – w jak najlepszym tego słowa znaczeniu – pozwala poczuć, że się żyje, a nawet stać się “bogiem”.
W świecie "klubu walki", obejmującym tak "Fight Club", jak i boks, tym "bogiem" można być tylko wobec innych mężczyzn, poprzez nich. Męska przyjaźń w tych światach rodzi się w walce. Bohaterowie filmu pragną bliskości – zapewne również kobiecej, ale ponieważ jest to "męski" świat, to przede wszystkim męskiej. A jako że wiedzą – precyzyjnie mówi o tym pojęcie pragnienia homospołecznego – że zbliżenie z innym mężczyzną w naturalny, bezkonfliktowy sposób jest niemożliwe, to muszą do niego dążyć poprzez wymianę ciosów, ścieżką agresji i brutalności. Podobnie w boksie – bliskość jest możliwa dopiero po walce, po próbie sił i próbie męskości, po usankcjonowaniu jej nawzajem przez obie strony, po utwierdzeniu własnej męskości względem męskości innego mężczyzny. Boks zna masę tego typu historii – przyjaźni rodzącej się w walce. Pamiętny jest chociażby obrazek ze szpitala, w którym wylądowali po jednym ze swoich pojedynków Arturo Gatti i Micky Ward. Dopiero po tym, jak wspólnie przeszli przez ból, zdobyli dla siebie uznanie i mogli zostać przyjaciółmi. Przyjaciółmi z krwi i kości.
To przeniesienie na ring klasycznej opowieści o męskiej przyjaźni. Oczywiście, przyjaźń ta nie zawsze potrzebuje rywalizacji, żeby się narodzić, ale film i ogółem kultura nieprzypadkowo widzi ją jako rodzącą się, dosłownie, w bólu – na przykład na wojnie. Tylko że dzisiaj "nie mamy wielkiej wojny", mówi Tyler Durden. A ponieważ jej nie ma, to trzeba ją stworzyć, powołać do życia miejsce, gdzie można skanalizować męską żądzę rywalizacji; rywalizacji nie byle jakiej, lecz na skraju śmierci. Tak powstaje "Fight Club". Świat, w którym się zawiązuje, to świat, gdzie mężczyzna został pozbawiony fundamentu, na którym zbudowana została męskość – niezależności. To świat korporacji, odbierający sprawczość, imię, a nawet ciało, unieruchomione na krześle przy biurku, przed komputerem, obwarowane dokumentami i plikami. Obracanie nimi gwarantuje przypływ środków i żywot – ale nie życie.
Walka jest szansą, żeby to wszystko – imię, ciało i sprawczość – odzyskać. Jest ucieczką w nieznane i co za tym idzie niebezpieczne, może nawet – peregrynacją. W amerykańskiej historii męskości do jednej z największych takich pielgrzymek doszło mniej więcej w połowie XIX wieku, w okresie gorączki złota. Do zrównania praw obu płci oczywiście było wtedy jeszcze dalej niż dziś, ale mężczyźni w USA czuli już, że ich męskość jest "zagrożona" w świecie, w którym wpływ kobiet jest coraz donioślejszy. Nawet jeśli nie w pracy czy życiu politycznym, to w domu, gdzie kobiety wychowywały całe pokolenia mężczyzn. Część z nich doszła w końcu do skrajnego wniosku, że aby odzyskać władzę nad swoją męskością, potrzebna jest pielgrzymka, długa wyprawa w ostępy, bez matek, żon i sióstr.
W połowie XIX wieku na taką wyprawę na zachód zdecydowało się ok. 300 tys. mężczyzn. Wszystkie towarzyszące temu zjawiska – pragnienie homospołeczne, kipiący testosteron, dzikość dosłownie i w przenośni – czyniły z zachodniego wybrzeża USA bardzo podatny grunt dla rozwoju boksu, sportu już znanego, ale mającego niezmiennie złą sławę. To zachód stał się prawdziwym zarzewiem boksu, to tam wielkie walki toczyli m.in. Jack Johnson, Stanley Ketchel, Bob Fitzsimmons czy James J. Corbett.
Ci, których ogarnęła gorączka złota, wyzbyli się cywilizacji, jaką znali, aby spróbować założyć nową. To był ich "tonik dzikości", który zalecał Thoreau.
Takiego samego toniku, zażytego już przez bokserów, potrzebowali bohaterowie "Fight Clubu". W jednej ze scen Narrator bardzo wyraźnie zaznacza podczas rozmowy z Marlą, że nowa grupa wsparcia, którą znalazł, jest "tylko dla mężczyzn". Później cały czas ukrywa przed nią klub, tak jakby się obawiał, że ingerencja ze strony jej kobiecości wszystko zniszczy. Jak dziwnie nie brzmiałoby tłumaczenie tytułu filmu na polski, w tym sensie był to istotnie "Podziemny krąg", pieczołowicie pilnowane ostatnie miejsce, w które można uciec, niedostępne dla niewtajemniczonych, a zwłaszcza kobiet, krąg nie do sforsowania. Jak gdyby "męskości nie można odzyskać w świecie tak sfeminizowanym" (określenie zapożyczone od Michaela Kimmela). "Świat tak sfeminizowany" to w "Fight Clubie" już cały świat. A więc można jedynie zejść pod ziemię.
Tam rodzi się nowa wspólnota, braterstwo wykluczonych. Wspólnota tym silniejsza, że zawiązująca się na obrzeżach społeczeństwa. Nieprzystosowani do życia, wtłoczeni w rynkowe trybiki, w świat hierarchii, dążą do świata, gdzie wszyscy są równi, pola zrównującego wszystkich niezależnie od statusu. Pola walki wręcz. To terytorium bez struktur ani szefa. Ów "krąg" – czy też ring – jest czystą tablicą. Nikogo nie dyskryminuje, nikim nie wzgardza. Każdy może na tej tablicy zapisać swoje imię.
A "jego imię to Robert Paulson". Ten świdrujący głos męskiej wspólnoty, która oddaje hołd poległemu, głos jak zmora, dręczący i przerażający swoim bezustannym nawracaniem, oprócz tego, że straszy, to również przede wszystkim mówi. Informuje, oczywiście, ale też mówi o odzyskiwaniu bądź nawet nadawaniu imienia – nie w chwili narodzin, lecz śmierci. Ona dopiero była w stanie wydźwignąć członka "projektu chaos" z anonimowości. W analogicznie paradoksalny sposób ożywia bokserów. Pięściarz, który umiera w walce, jak mało znany by nie był – zyskuje imię. Musi je zyskać, bo jest tym, który poniósł śmierć w ramach "projektu chaos", niejako złożył ofiarę z własnego ciała.
A więc jego imię to Tim Hague. Jego imię to Mike Towell. Jego imię to Benny Paret. Jego imię to Davey Moore. Jego imię to Thomas McCoy, który po stu dwudziestu rundach walki z Christopherem Lillym w 1842 roku udusił się własną krwią.
Byle ustrzec się bezimienności. Bokser żywi pragnienie, by posiąść co najmniej "nazwisko" ("zawodnik z nazwiskiem", mówimy). W "Fight Clubie" sytuacja jest tylko odrobinę inna, bo pragnienie jest kolektywne, nie dotyczy jednostki, tylko jest rozłożone na grupę. W oficjalnej narracji wszyscy chcą, aby wiodło się przede wszystkim "projektowi chaos", niekoniecznie im osobiście. Niemniej to pragnienie posiadania imienia własnego i niepowtarzalnego, przykryte anonimowością zjednoczenia, wybrzmiewa wyraźnie, kiedy Tyler wygłasza swój monolog o tym, że "nie mamy wielkiej wojny". Jeszcze raz – musimy ją sami stworzyć, sami musimy ufundować pole, na którym triumf będzie możliwy. Ale tak samo porażka. Najkrócej mówiąc, coś, co sprawi, że żyjemy – nawet kosztem śmierci. Co sprawi, że nasze imię wybrzmi.
Bunt tej męskiej wspólnoty prowadzi do destrukcji symboli zastanego społeczeństwa. Nie liczy się już higiena, schludność czy garnitur. Oznaką godności stają się blizny. "To najważniejszy moment twojego życia", mówi Tyler w scenie, w której przysparza Narratorowi kolejnej. Ten, początkowo spanikowany, powoli zaczyna się zatapiać i rozpływać w bólu. Zaczyna ufać Tylerowi, który mówi, że "bez bólu, bez poświęcenia nie mielibyśmy niczego". Sposobem, by go znieść, nie jest przeszczepiona na tkankę zachodniego świata medytacja, tylko poczucie go w pełnej krasie, zgoda na to, by przesiąknął do szpiku kości. Przemierzając drogę bólu, można poznać siebie, odkryć siebie na nowo, niejako "stracić wszystko" i w ten sposób – tylko w ten sposób – uzyskać "wolność, by zrobić wszystko". Tą drogą można też uciec ze sterylnej współczesności, z wyjałowionego świata korporacji, w którym terror zasad, kodeksów i dress code’ów karczuje popędy Narratora.
Ból jest najbardziej pożądanym spośród wrażeń. I to nie byle jaki ból. "Chcę, żebyś mnie uderzył tak mocno, jak tylko potrafisz". To samo zdawał się mówić Ricardo Mayorga w pierwszej rundzie walki z Felixem Trinidadem, kiedy prowokował rywala, żeby bił go w nieosłoniętą szczękę. To samo mówiło przed walką kilku rywali Giennadija Gołowkina, którzy na własnej skórze chcieli się przekonać, czy zdołają przetrwać pod naporem jego mitycznej siły. Zwycięstwo niejako schodziło na drugi plan, liczyło się, aby wytrzymać, znieść ból, być tym, który odczaruje moc Kazacha. Udowodni swoją męskość.
Tego rodzaju pojmowanie jest, rzecz jasna, naznaczone różnego rodzaju brakami danego boksera, który nie mając argumentów, stara się przykryć niedoskonałości brawurą. Może być też jednak szczerą niezgodą na ucieczkę od bólu, na okopywanie się na współczesnych pozycjach kontroli, z dala od cierpienia. Może być pragnieniem, by dotknąć jego – bólu – najgłębszej istoty i w ten sposób zdobyć odkupienie. Ból otwiera – na siebie, ale też na drugiego boksera – tego, z którym zwiedza się otchłań cierpienia.
Jednym z najcięższych grzechów, jakie może popełnić bokser, jest opuszczenie ringu, poddanie się. Z ringu można uciec tylko w infamię. Słowem – nie ma z niego ucieczki. To on sam ma być ucieczką. Jest "projektem chaos", choćby w mikroskali. To rzucenie się w wir i nieustanne balansowanie na krawędzi.
Boks niezmiennie budzi zdziwienie, bywa traktowany jak relikt – również właśnie dlatego, że żywi się pierwotnymi popędami: agresją, brutalnością, przemocą wszem wobec. Pięściarstwo może funkcjonować w cywilizowanym świecie wyłącznie na mocy paradoksu, zasadzonego na tym, że choć jest zwyrodniałe i barbarzyńskie, to jednak podlega ścisłej kontroli czegoś, co można nazwać procedurami cywilizującymi (to kontrola ze strony przepisów, sędziego itp.). Nie ulega wątpliwości, że trzeba mieć w sobie coś prymarnego i nie dać tego zdusić, żeby być bokserem. A mając to, trudno jest funkcjonować w społeczeństwie na zasadach takich, którym podlegają wszyscy. Z perspektywy społeczeństwa – ale nie tylko, jak zauważa Tyson – w takiej sytuacji, mając jedynie "coś prymarnego", nie ma się "nic". Z góry jest się umieszczonym poza nawiasem. W próżni – podobnej do tej, w której żyją bohaterowie "Fight Clubu". To mężczyźni cierpiący z tego względu, że nie ma już starego świata, a nowego jeszcze się nie nauczyli. I nie chcą się go wcale uczyć. Żaden z nich nie jest archetypem amerykańskiego self-made mana, mężczyzny niezależnego. Ich self zostaje wchłonięte przez świat. Przemoc i agresja stanowią powiew atawizmu, są szansą na to, by się wyrwać i żyć.
***
Niewątpliwie nie jest "Fight Club" filmem o boksie. Ale jest rezerwuarem sensów, z którego boks może czerpać - jeśli nie swoje apologie, to egzegezy. A już na pewno swoją poetykę, własną nieobliczalność i konstytucję podmiotu spoza porządku logicznego tak dnia dzisiejszego, jak i wczorajszego. Bo nie jest i nigdy nie był boks dyscypliną jak inne, nigdy nie był "grą". Zawsze był sportem, na który się nie godzono, i zawsze był niezgodą. Choćby z tego powodu, że niekiedy – jak Narrator w jednej ze scen – zdaje się mówić wprost, że chce "zniszczyć coś pięknego", mianowicie – życie.
***
To słowo jest jak wybuch. W tej samej 93. minucie, w której "boks", do tej pory milczący, nawiedza film, członkowie "Fight Clubu" wychodzą na powierzchnię. Nie interesują ich już tylko własne blizny, chcą je zostawić również na cywilizacji. Ich męskość, wreszcie odzyskana i co więcej - ośmielona, bardziej rozbuchana niż kiedykolwiek, wyzwolona z jarzma kontroli, dosłownie wysadza zastany świat.
I właśnie wtedy, w chwili eksplozji, pośród wybuchów śmiechu swoich anonimowych, bo wciąż żywych towarzyszy, Narrator po raz pierwszy z mieszaniną przerażenia i zdziwienia spogląda na świat, który stworzyli. W tym przebłysku, w którym na chwilę ocknął się z własnego urojenia, nie może uwierzyć w to, co widzi.
W 93. minucie tkwią korzenie boksu. Awers i rewers, stworzenie i zniszczenie jednocześnie. Nieustanne zdziwienie swoim wielkim i przerażającym dziełem. Samym sobą.
Ale to zdziwienie nie paraliżuje. Nie obezwładnia Narratora, w którym dzikość i cywilizacja długo mocują się niby w agonie, naprzemiennie dochodząc do głosu, aż wreszcie, widząc, że to je wzajemnie rujnuje, godzą się egzystować obok siebie. Stojący w rozkroku - jedną nogą na terytorium przetrzebionym z norm i zaludnionym przez Tylera, a drugą na dobrze sobie znanym obszarze, który te normy gęsto porastają - Narrator w końcu osiąga harmonię, odnajduje swoje prawdziwe "zwierzę mocy", czekające na niego w "jaskini". Ale żeby je znaleźć, nie mógł go sobie wyobrazić. Musiał naprawdę wejść do jaskini, aby wyjść jako odmieniony człowiek.
Te przepływy, które prowadzą do wyzwalającego kompromisu, są pięściarstwu dobrze znane. Ono też musiało wejść i wyjść z jaskini, otworzyć się - na cywilizację. Wyłącznie dzięki niej może wciąż istnieć, to ona stanowi dla niego wehikuł, który pozwala przemierzać czas - poza 93. minutę.