WILLARD-DEMPSEY. POZA ROZPOZNANIEM
1. – Uwielbiam oglądać tę walkę – mówi młody Mike Tyson, z zachwytem patrzący na to, co się dzieje na ekranie małego telewizora. – Och… – wzdycha po ciosie, po którym następuje pierwszy nokdaun, mniej więcej w połowie pierwszej rundy.
To scena z programu telewizyjnego, który sprintem biegnie przez historię wagi ciężkiej. Tyson, wówczas mistrz świata, występuje w nim w roli eksperta i historyka boksu, opowiada o tych, którzy byli przed nim, od Jacka Johnsona po Muhammada Alego. Scena, o której mowa, pochodzi z początku programu. Tyson właściwie nie tyle patrzy, co jest wpatrzony, jakby ujrzał w lustrze siebie, ale siebie innego.
– Jacek Dempsey był bardzo, bardzo brutalnym człowiekiem. Walczy tutaj jak ktoś, kto nie jadł od pięciu dni. Był niesłychanie okrutny – kontynuuje, wciąż nie mogąc oderwać wzroku od żywiołu, który rozszalał się w ringu.
2. To była pierwsza walka o mistrzostwo świata wagi ciężkiej od trzech lat. Dempsey do tytułu pretendował, Jess Willard go bronił. Mistrzem został w 1915 roku, pokonując znienawidzonego Jacka Johnsona i „odzyskując tytuł dla białej rasy”. Po tej wygranej, na którą biała Ameryka czekała od ponad sześciu lat – od grudnia 1908 roku, kiedy Johnson z szerokim uśmiechem na ustach odebrał jej trofeum – Willard bronił pasa tylko raz, niespełna rok po zwycięstwie – w marcu 1916 roku, wygrywając decyzją gazety z Frankiem Moranem. W kolejnych latach odcinał kupony od sławy – częściej niż w ringu pojawiał się w filmach i na scenie.
Promotor Tex Rickard jednak w tym czasie nie próżnował i szukał dla niego rywala. Nie mógł on być czarnoskóry, bo biali nie chcieli powtórki z Johnsona. Automatycznie odpadali więc Harry Wills czy Sam Langford, którzy przez barierę rasową nigdy nie doczekali się walki o mistrzostwo świata, na którą zasłużyli jak mało kto w dziejach boksu. Szybko odpadł też popularny Francuz Georges Carpentier, bo dla Willarda był zwyczajnie za mały. Carpentier mierzył 180 cm i ważył w tym okresie ok. 78 kg. Willard miał 199 cm. W walce z Moranem ważył ponad 117 kg.
Padło na Dempseya, niegdyś włóczęgę, który przez całe życie musiał się bić, żeby przetrwać. Miał 24 lata, ale na koncie już więcej oficjalnych – o oficjalnych nie wspominając – walk niż Willard, w tym cenne wygrane nad Battlingiem Levinskym czy Gunboat Smithem.
3. Carpentier był mały, ale Dempsey niewiele większy (185 cm, ok. 85 kg). Nie dziwne więc, że Rickard nie był całkowicie przekonany co do tego wyboru. Kiedy Dempsey i jego menedżer Jack Kearns przybyli do Nowego Jorku, żeby dobić z nim targu, promotor powiedział Dempseyowi w twarz, że obawia się, że Willard go zabije.
Nie było jednak lepszego pretendenta niż Dempsey, więc Rickard, kuszony też, rzecz jasna, sporym zyskiem, dał się przekonać i podpisał z nim kontrakt. Żeby to zrobić, musiał wyczarterować prom do Weehawken w New Jersey. Nie mógł podpisać umowy w swoim biurze na 23. ulicy w Nowym Jorku, bo boks był na terytorium tego miasta i stanu zakazany (zmieniło się to niedługo potem, w 1920 roku, wraz z nadejściem Walker Law, ustawy z powrotem legalizującej pięściarstwo w Nowym Jorku).
W oddalonym o ponad 560 mil Toledo zakazu nie było. Aby jednak walka mogła się tam odbyć, potrzebna była zgoda gubernatora Ohio, Jamesa M. Coxa, późniejszego kandydata demokratów w wyborach prezydenckich (w 1920 rok Cox bezskutecznie kandydował wraz z Franklinem D. Rooseveltem, który 13 lat później został prezydentem USA). Rickard i Kearns mieli go poznać na odbywającej się w Columbus konwencji klubu dla mężczyzn o nazwie Benevolent and Protective Order of Elks. Wieść niesie, że promotor i menedżer grali tam w pokera z prominentnymi politykami, a po zgarnięciu dużej sumy otrzymali zaproszenie, by uścisnąć dłoń i zamienić kilka słów z gubernatorem. Rickard szybko przeszedł do rzeczy i powiedział, że przeznaczy 25 tys. dolarów na kampanię Coxa, jeśli zgodzi się on zorganizować w Toledo walkę o mistrzostwo świata w wadze ciężkiej.
– Nie chcę tego słuchać. Mnie nie można kupić – miał odpowiedzieć gubernator. Po latach Rickard wspominał: – Kupić? Próbowałem tylko wynająć tego sukinsyna!
Kearns opowiadał później, że to on uratował sytuację i ugłaskał gubernatora. Tłumaczył mu, że Rickard nie rozumie polityki. Po rozmowie z nim Cox miał się w końcu zgodzić na walkę, ale pod warunkiem, że Toledo zarobi na podatkach pochodzących z organizacji pojedynku.
Cox zapamiętał to inaczej. W swojej autobiografii pisał, że spotkał się z Rickardem w hotelu, gdzie promotor istotnie złożył mu propozycję przekazania 25 tys. dolarów na kampanię. Twierdzi, że odmówił, ale walki nie miał zamiaru blokować, bo „ludzie w Ohio kochają sport”.
Kontrakt pomiędzy Rickardem a przedstawicielami magistratu w Toledo został zawarty 7 maja 1919 roku. Rickard przystał na pomysł, by wspomóc miasto – postanowił, że 7 proc. zysków trafi na fundusz utworzony na rzecz ludzi biednych w Toledo.
4. W ciągu 6 tygodni w mieście wybudowano od zera największą arenę bokserską w ówczesnej historii. Drewniana konstrukcja miała kształt oktagonu, a jej średnica liczyła 600 stóp (ok. 183 metrów), co odpowiadało mniej więcej dwóm boiskom do futbolu. Obawiając się, że na walkę będą próbowali się dostać ludzie bez biletów, Rickard zażyczył sobie, żeby na arenę było tylko jedno wejście. Zaryzykował, bo gdyby doszło do pożaru, katastrofa byłaby gotowa. A obawy, że ktoś podpali arenę – i to jeszcze przed walką – były duże.
Kto miałby to zrobić? Przeciwników pojedynku bokserskiego w mieście i stanie nie brakowało. Pojawił się nawet projekt ustawy zakazującej boksu w całym Ohio. Nie przeszedł, ale republikańscy politycy naciskali na gubernatora, aby odwołał walkę, argumentując, że zdeprawuje ona mieszkańców.
W czerwcu Charles H. Randall z Izby Reprezentantów wyszedł z propozycją uchwały mającej na celu „ochronę urodzin narodu przed profanacją poprzez pojedynek za pieniądze” (walkę zakontraktowano na 4 lipca 1919 roku, a więc w amerykański Dzień Niepodległości). Na konferencji prasowej obu bokserów nazwał „obibokami”, którym zabrakło odwagi, żeby „przyłączyć się do wojny z niemieckimi mordercami”. Wysłał telegram do Coxa, ale gubernator go zignorował.
Mając świadomość, że wiele osób jest niechętnych temu przedsięwzięciu, Rickard zatrudnił ochroniarzy i dodatkowo kazał co wieczór polewać konstrukcję wodą, tak aby utrudnić zadanie ewentualnym podpalaczom. Słyszał wiele pogróżek, że arena pójdzie z dymem, ale buńczucznie odpowiadał:
– Niech więc ta przeklęta walka odbędzie się na popiołach i niech diabeł we własnej osobie będzie sędzią.
5. Jess Willard był zupełnym przeciwieństwem Dempseya. Nie miał walki we krwi. Karierę bokserską rozpoczął, kiedy zbliżał się do trzydziestki. Do ringu przyciągnęły go pieniądze; wcześniej zajmował się uprawą pól, był też kowbojem. Przed 28 rokiem życia nie miał nigdy rękawic na dłoniach, nie widział też żadnej walki bokserskiej. Słowem – nie miał fachu w rękach.
To, co Willard natomiast miał, to świetne warunki fizyczne i olbrzymia siła. Jej straszliwy dowód dał 22 sierpnia 1913 roku, kiedy walczył z Johnem „Bull” Youngiem. Ojciec Younga był farmerem i nie podobało mu się, że syn boksuje. Mieli z Johnem umowę – jeśli przegra z Willardem, to zakończy karierę i wróci na ranczo.
W jedenastej rundzie Willard trafił Younga potężnym prawym podbródkowym. Young padł nieprzytomny na ziemię, a następnego dnia zmarł. Na ranczo wrócił w trumnie.
Willard został po walce aresztowany przez policję w Los Angeles. Oskarżono go o nieumyślne spowodowanie śmierci, a kaucję za zwolnienie z więzienia wyznaczono na 5 tys. dolarów. Po kilku dniach zarzuty jednak – z niejasnych powodów – wycofano, a Willard wyszedł na wolność.
Śmierć rywala w ringu zmienia wielu bokserów. Już może nie wprowadzają ciosów z pełną siłą, już nie mówią wszem wobec, że zamierzają wyrządzić przeciwnikowi krzywdę. Boks pokazał im swoje pełne oblicze i nie są w stanie go zapomnieć.
Willard na pewno też pamiętał, ale to nie tak, że nagle dokonała się w nim przemiana i z dnia na dzień zaczął się troszczyć o rywali. Nigdy nie lubił ich krzywdzić, nigdy nie był w ringu tak „głodny” jak Dempsey. – Chcę skończyć przeciwnika tak szybko, jak to tylko możliwe. Nie czerpię absolutnie żadnej przyjemności z bicia drugiego człowieka – mówił.
Był osobą łagodną i spokojną, nawet wstydliwą. Ale nie zapomniał języka w gębie.
– Nie ma człowieka, który mógłby mnie zranić, niezależnie od tego, gdzie i jak często będzie mnie trafiał – powiedział przed pojedynkiem w Toledo.
Promotora poprosił o „immunitet chroniący przed zarzutem morderstwa, na wypadek gdybym zabił Dempseya”.
6. Dempsey dopuszczał myśl, że może zginąć w ringu. Z tego, co mówił, wynika, że wokół tej możliwości koncentrowała się cała jego filozofia walki.
– Nigdy nie wychodzę pewny siebie. Każdy frajer może mieć szczęście i trafić cię w szczękę. Jak wychodzę do ringu, to myślę sobie: „Zabij go, zabij, zabij! Bo jak nie, to on zabije ciebie” – wyjaśniał.
Nie kryła się za tymi słowami panika. Przerażenie na myśl o śmierci – owszem, ale nie panika. Dempsey podkreślał, że tym, co odróżnia walkę bokserską od walki na ulicy, jest złość. Złość jest nieodzowna – z niej rodzi się pojedynek bokserski. Nie może być jednak ślepa.
– Jak wpadniesz w złość, to zapomnisz o technice i odsłonisz się przed rywalem, który będzie spokojny. O wściekłych bokserach mówię, że nie mają głowy. Jak traci głowę, to traci też szanse na zwycięstwo – mówił Dempsey.
Sam głowę miał na karku. Fakt, że „studiował” boks, nie oznacza jednak, że oddał się całkowicie i pokornie we władanie sile rozumu. Współcześni mu dziennikarze, którzy widzieli go w ringu, często pisali, że Dempsey przypomina tygrysa czającego się na ofiarę. Twierdzili, że posiada „instynkt poza ludzkim zrozumieniem”.
Dempsey nie do końca się zgadzał.
– Gdyby 4 lipca 1919 roku w Toledo na Willarda rzucił się tygrys, to ten mógłby tego zwierza chwycić i wyrzucić go z ringu, wprost na tych chłopaków siedzących w sektorze prasowym. Tak ten wielkolud był silny. Z Jessem Willardem nie można było walczyć. Żaden człowiek nie powinien był tego robić. Tygrys może też nie. Z nim trzeba było boksować – twierdził.
7. W dniu walki Dempsey obudził się wcześnie rano. Mówił, że to był „najdłuższy poranek w jego życiu”. Kiedy w końcu stanął w ringu i zobaczył w nim Willarda, „niemal zrobiło mu się niedobrze”.
– Pomyślałem sobie: „Ten człowiek jest skłonny mnie zabić. Mam 24 lata i mogę zostać zabity” – wspominał po latach.
Jeśli jednak ktoś był tego dnia bliski śmierci, to był to Willard. Dempsey w Toledo stworzył swoje największe dzieło, rozpięte pomiędzy walką bokserską a uliczną, między sportową rywalizacją a napaścią, prawem a bezprawiem. Tak jednostronny był to pojedynek, tak balansował na granicy tego, co można uznać za człowieczeństwo. Dempsey nie by tygrysem, ale to, jak walczył, ukazało zwierzęcość człowieka – może nie w pełnej krasie, lecz w jedynej postaci jeszcze akceptowalnej. Gdyby posunąć ją odrobinę dalej, ten obraz stałby się nie do zniesienia – nawet dla kibica boksu.
Kontrolowany, ale jednocześnie rozbuchany na wszystkie strony atak Dempseya oślepił Willarda, który mniej więcej od połowy pierwszej rundy ani na moment nie mógł się schować przed tym ogniem, nie mógł znaleźć nigdzie strzępka przestrzeni, atomu powietrza, żeby spokojnie odetchnąć. Po trzech minutach walki miał zamknięte prawo oko, a z ust, warg i nosa lała mu się krew. Jeden z dziennikarzy napisał potem, że twarz miał tak spuchnięta, że „niemal nie dało się jej rozpoznać”.
Zrobiło się jak u Oliviera de Sagazana. Współczesny nam francuski artysta w swoim performansie „Transfiguracja” poprzez grę z utratą twarzy sprowadza samego siebie do innej istoty. Traci mimikę, a z wraz z nią podmiotowość. Jest nie do zidentyfikowania – każda nowa postać, każda twarz, jaką przywdziewa, szybko jest niszczona, by ustąpić miejsca nowej, tak samo będącej tylko następną, przejściową formą nieustającego rozpadu.
Dla boksera utrata mimiki może być ratunkiem. Zmieniona w walce twarz nosi ślady bitwy. Przynależy do tego, który wiele przeszedł – który przetrwał wojnę w ringu – i choćby z tego tytułu należy mu się szacunek. Bokser traci część siebie – część zdrowia – ale zyskuje chwałę wojownika.
O zachowanie twarzy musi jednak walczyć. Nie może się dobrowolnie poddać „transfiguracji”, nie może być w nim całkowitej zgody na destrukcję. Twarz ma ten, kto się o nią bije. Willarda posądzano tymczasem o to, że „przyniósł hańbę pięściarstwu”. Wypominano mu, że jako pierwszy mistrz wagi ciężkiej w historii poddał walkę w obronie tytułu. Podkreślano, że żaden mistrz przed nim nie otrzymał tak „szybkiego i tęgiego lania”.
Kiedy po trzeciej rundzie zapytano Willarda, co chce zrobić, rzucił tylko ręcznik na znak poddania. Nie miał ponoć nawet siły, by mówić. Jeden z dziennikarzy zarzucał mu, że nie wyszedł do czwartej rundy i nie dał się znokautować – tak jak postąpiłby „odważny mężczyzna”. Już wtedy, na długo przez apokryficznym „No más”, odmowa walki uchodziła za jedną z największych bokserskich zbrodni, decyzję niewybaczalną w oczach tych, dla których ring stanowi miejsce uświęcone, którzy mówią językiem wojny.
Prasa pisała, że było to „całkowite zaćmienie Jessa Willarda”. Całkowita utrata twarzy.
8. Nie tylko Willard stał się inną istotą. Dempsey w ringu w Toledo też nie był sobą. Ani nie był bokserem, ani tygrysem, do którego tak chętnie go porównywano. Znalazła w tej walce spełnienie idea boksu jako przekroczenia – siebie, swojego lęku – ale też wykroczenia – aktu rozgrywającego się na skraju cywilizacji, tuż nad przepaścią, która prowadzi w otchłań bezprawia. Bo na to, co robi Dempsey z Willardem, trudno jest patrzeć, nawet dzisiaj, kiedy tyle już widzieliśmy, a może nawet, jeśli zawierzyć doświadczeniu postmodernistycznemu – wszystko . Takiemu obrazowi pięściarstwa daleko do „sportu dżentelmenów”, który roili sobie Anglicy. Tutaj walka realizuje inny, bardziej przyziemny mit o boksie – jest tak brutalna, jak to tylko możliwe, ale odbywa się wciąż z poszanowaniem reguł. Przepisy dopuszczały, by Dempsey stał nad poturbowanym Willardem i bił go, kiedy ten na dobrą sprawę jeszcze się nie podniósł. To czyni dzieło Dempseya niekopiowalnym, a przez to tym bardziej pociągającym. W ciągu stu lat, jakie minęły od tamtego czasu, przepisy znacząco się zmieniły, więc moment dziejowy, w którym możliwe byłoby choćby podjęcie się próby reprodukcji, bezpowrotnie minął. Tej zwierzęcości nie da się już odmalować.
9. Pewnie stąd fascynacja na twarzy Mike’a Tysona. Tyson, który zaczął boksować zawodowo w marcu 1985 roku, a więc niespełna dwa lata po śmierci Dempseya, niewątpliwie posiadał własną twarz, nadawał swoim dziełom własne rysy, ale zawsze, gdzieś pod spodem, był w nich obecny wielki prekursor. Być może pamiętał o tym, kiedy mówił po walce z Lou Savarese’em, że „jest Jackiem Dempseyem”. To był Tyson z okresu burzliwego, czy też – zaburzonego. Tyson za wszelką cenę zabiegający o rozgłos i wiążące się z tym korzyści finansowe, „wyrywający serca” rywalom i „zjadający” ich dzieci, Tyson starający się przekroczyć wszystko, co widział i słyszał świat boksu, próbujący wejść – nierzadko z groteskowym skutkiem – w skórę „Bestii”. Ta metoda, gdy został strącony z bokserskiego panteonu, gdy jego krwiożerczy instynkt przestał być wystarczający, stała się jego sposobem na transgresję, rozpaczliwą próbą utrzymania się na powierzchni. Młodszy Tyson mówił, że kocha Dempseya, i przeglądał się w nim niby w lustrze, jakby chciał rozpoznać siebie, wiedząc jednocześnie – już wtedy – że to niemożliwe, że tamten boks jest zamknięty w klatce czasu. Można do niej zajrzeć – umożliwia to film, ostatnie, właściwie jedyne świadectwo brutalności, na której wzniesiony został mit barbarzyństwa boksu tamtego okresu – ale nie można wejść.
10. Wyżywaniu się na Willardzie po walce nie było końca. Przywoływany już tutaj dziennikarz twierdził, że „rundy druga i trzecia były tylko dla kamery”. Sugerował na łamach prasy, że bokserzy i promotorzy się dogadali, żeby walka trwała trochę dłużej i żeby można było zarobić na dystrybucji taśmy filmowej. Wzywał różne podmioty, w tym amerykańskie wojsko, do przeprowadzenia śledztwa, a rząd do konfiskaty nagrania. Życzył sobie, by Rickard i Willard, główni „podejrzani”, nie otrzymali ani centa z emisji filmu.
Wielu ludziom – jak też widać: z wielu powodów – przykro było patrzeć na masakrę w Toledo. Ale nie sposób oderwać wzroku. To jak patrzeć na „Okropności wojny” Goi. Koniec końców w tym straszliwym obrazie nie dochodzi jednak do triumfu śmierci. Ekspresja Dempseya przyćmiewa upadek Willarda. Ta jedna z najbardziej brutalnych walk w historii boksu jest jeszcze znośna dla oka, bo nie ciąży na niej ars moriendi – Willard żył potem długo i szczęśliwie. Przetrwał. A według niektórych zdołał nawet zachować twarz.
– Będą może tacy, którzy powiedzą, że nie był w dobrej formie. To wierutne kłamstwo. Żaden człowiek, który nie byłby w najlepszej formie, nie mógłby dostać takiego lania i przetrwać. Tylko dlatego, że wyszedł do ringu w perfekcyjnej formie, Jess Willard nadal żyje – pisał dziennikarz W. O. McGeehan.
Super się czyta.
Ludzie chcą krwi, szokujacych zakończeń mimo, że niewielu to przyzna.
Dempsey miał znakomity styl do walki z dryblasami - niskie uniki, dobra praca nóg, rytmika walki, push&pull, wejście i odejście, jak u Powietkina.
Także i dziś wystarczy że trochę by poćwiczył, trochę nabrał dzisiejszych odżywek i metod treningowych i byłby killerem, bo miał do tego naturalny killer instict.
Chciałbym aby te zasady wróciły.
Ludzie chcą krwi, szokujacych zakończeń mimo, że niewielu to przyzna.
Bzdury gadasz, np. ja bym nie chciał.
Nie nazywaj Hajime no Ippo bajka bo to sugeruje ze to jakaś dobranocka typu smerfy a to jest anime o boksie czyli japoński serial animowany a to nie to samo wbrew pozorom xd peek a boo to styl walki który polega na trzymaniu rękawic tuż przy szczece wymyślony przez Cusa Damato natomiast dempsey roll to forma ataku gdzie bokser balansuje głową i tulowiem,przenosi ciężar ciała z jednej nogi na drugą, wyprowadzając raz za razem ciosy sierpowe z obu rąk (patrz pierwszy nokdaun dempseya na willardzie ) to bardzo oldschoolowa technika bokserska i tak naprawdę niewielu bokserów ja zna a jeszcze mniej z nich potrafiło ja poprawnie wykonać