(NIE)ZAPOMNIANY WOJOWNIK
Dębe Wielkie. Niewielka, licząca niespełna 10 tysięcy mieszkańców gmina leżąca 30 km na wschód od Warszawy. To tutaj urodził się i mieszka największy wojownik w sportowej historii naszego kraju. Tutaj też toczy się jego codzienna walka o powrót do zdrowia i normalne funkcjonowanie. Poza najbliższymi i gronem życzliwych mistrzowi osób nikt nie wie jednak, co dzieje się z Markiem „Niszczycielem” Piotrowskim.
W kickboxingu wygrał czterdzieści dwie zawodowe walki i poniósł tylko dwie porażki. Jako amator nie przegrał nigdy, a w ciągu trwającej niespełna dwanaście miesięcy kariery zdobył złoty medal na mistrzostwach świata w Monachium i Puchar Świata w Budapeszcie. Wyjechał do Ameryki z kilkudziesięcioma dolarami w kieszeni, by dwa lata później – zgodnie z obietnicą złożoną matce – znaleźć się na samym szczycie. Dokonał tego, pokonując największe gwiazdy kickboxingu, jakimi na przełomie lat 80. i 90. XX wieku byli Rick Roufus i Don „Dragon” Wilson.
Łącznie Marek Piotrowski zdobył dziewięć tytułów mistrza świata i zunifikował wszystkie trofea w formule full contact. Wyznaczył sobie szalone tempo - mierzył się z każdym, zawsze wyznaczał nowe cele, walczył i trenował do upadłego. Kochano go w Polsce i za oceanem. Dwukrotnie zajmował drugie miejsce w Plebiscycie Przeglądu Sportowego na najlepszego polskiego sportowca roku. W Stanach dwukrotnie (w latach 1989 i 1994) uznawany był przez amerykańskich fachowców kickbokserem roku. Został także wybrany przez prasę jednym z dwóch najlepszych fighterów lat 90.
To wszystko miało jednak miejsce na długo przed erą Internetu, w związku z czym Marek Piotrowski rzadko bywa dziś rozpoznawany na ulicy. Gdy lekko przygarbiona, wciąż bardzo szczupła sylwetka przechadza się po Dębem Wielkiem, wszyscy miejscowi wiedzą, że oto porusza się wojownik, dla którego dwie dekady wcześniej nie było rzeczy niemożliwych. Kiedy jednak przed paru laty Marek próbował pytać o drogę na przystanku Kabaty w Warszawie, niemal nikt nie chciał się zatrzymać, by udzielić mu pomocy.
– Pewnie myśleli, że jestem pijakiem – uznał 53-letni „Punisher”, który od dwudziestu lat zmaga się z ciężką chorobą układu nerwowego.
Odwiedziliśmy Marka w jego rodzinnym domu tuż przed Bożym Narodzeniem. Przyjęła nas jego matka, a mistrz szybko dołączył. Celem naszej wizyty było wręczenie pamiątkowej tablicy ze zdjęciami z „Benefisu Legend Polskiego Kickboxingu”, jaki odbył się 9 grudnia na gali DSF Kickboxing Challenge 12 w Warszawie. Po długich namowach udało się wówczas zaprosić największego wojownika do Restauracji Champions Sports Bar, gdzie stanął obok sław – jak Przemysław Saleta, Piotr Siegoczyński, Agnieszka Rylik, Robert Złotkowski i wielu innych wybitnych sportowców. To było pierwsze publiczne pojawienie się Marka od paru lat.
Rozmawialiśmy przy herbacie, w tle słychać było kolędy. Opowiedzenie anegdoty o zgubieniu się w Warszawie nie było dla Marka latwe. Takich momentów podczas naszej wizyty nie było jednak wiele. Gospodarz wolał rozmawiać o radosnych wspomnieniach i wyraźnie rozbawiony wrócił pamięcią do opartego na faktach słynnego komiksu, który w 2005 roku został opublikowany w „Gazecie Wyborczej”. Po zakończeniu kariery sportowej dawny mistrz, mieszkając wciąż w Stanach Zjednoczonych, imał się różnych zajęć. Przez jakiś czas rozwoził książki telefoniczne i jeździł taksówką. W tamtym okresie pewien czarnoskóry osiłek trząsł całym miastem, ale Marek nie dał mu się zastraszyć. Umówili się na „solówkę” za miastem. Naturalnie byliśmy bardzo ciekawi, jak tamte wydarzenia wspomina bohater komiksu.
– Coś tam podobno trenował – przypomniał sobie mistrz.
– Opowiedz o tym, jak uciekł – namówiła go mama, która przez całe nasze spotkanie siedziała przy synu.
– No uciekł – śmiał się Marek. – To był taki wielki chłop, a przede mną zwiał.
– Ale pobiłeś go, tak? – dopytywał Sławomir Duba, prezes DSF Kickboxing Challenge.
Markowi zaiskrzyły się oczy.
– Strasznie oberwał. Nie zdawał sobie sprawy, z kim zadarł…
– I co mu potem powiedziałeś?
– Fuck you.
Marek miał już wtedy poważne problemy ze zdrowiem i o powrocie do sportu nie mogło być mowy. Długo nie mógł znaleźć dla siebie miejsca, aż w końcu spakował się i w 2002 roku wrócił do Polski, by ponownie osiąść w miejscowości, w której wszystko się zaczęło. Co robił przez kolejnych piętnaście lat? Trenował młodzież tak długo, jak pozwalało mu na to zdrowie. Potem przestał udzielać się publicznie, wycofał się i ukrył przed spojrzeniami wszystkich. Pozwolił, by o nim zapomniano.
Mistrz zaproponował, byśmy obejrzeli albumy przygotowane przez jego matkę. Dotyczyły całej jego kariery. Wręczono nam dwa opasłe tomy, setki stron. Wycięty i opisany został tam każdy artykuł z polskiej i zagranicznej prasy, która na przełomie lat 80. i 90. relacjonowała każdą walkę Marka Piotrowskiego. Podawaliśmy sobie te zbiory z rąk do rąk, czytaliśmy zafascynowani. W Polsce o „Niszczycielu” najczęściej pisali Andrzej Kostyra, Janusz Pindera i Andrzej Janisz. Każdy z nich do dziś zajmuje się sportami walki.
– To musi trafić do muzeum sportu – orzekł Paweł Słodownik.
Słuszna uwaga. Postanowiliśmy pomóc w archiwizacji i przeniesieniu całej zawartości na nośniki cyfrowe. Taka kolekcja pamiątek nie ma prawa ulec zniszczeniu. Obiecaliśmy też mamie Marka, że przy następnej wizycie przywieziemy jej wydruki wszystkich artykułów napisanych o największym polskim wojowniku z okazji niedawnego benefisu.
Czas gonił, musieliśmy już wracać do Warszawy. Marek zaoferował, że pokaże nam na koniec salę treningową na górze. Było popołudnie 23 grudnia i każdy z nas miał na głowie masę zajęć związanych ze świętami, ale nie byliśmy w stanie oprzeć się takiej pokusie.
– Trenuję codziennie. Robię po sto powtórzeń – oświadczył Marek, biorąc do ręki kółko do ćwiczeń brzucha.
Spojrzałem na niego z niedowierzaniem. Doskonale wiedziałem, że taki człowiek nie powiedziałby nieprawdy. Nie miałem tylko pewności, czy dobrze go usłyszałem. On jednak patrzył na mnie, oczekując reakcji.
– Sto razy? Nie jestem pewien, czy dałbym radę – odpowiedziałem.
Uśmiechnął się. Popatrzył na przyrząd, mówiąc coś słabym głosem, ale szybko zarzucił to i zaczął pokazywać. Chodziło o sto powtórzeń na kolanach. To nadal imponujące przy jego obecnym stanie zdrowia. Ten hart ducha i codzienna walka z własnymi możliwościami (dziś bardziej ograniczeniami) doprowadziły go do dziewięciu tytułów mistrza świata w kickboxingu. Nie miałem prawa wątpić.
Na środku salki wisi ciężki worek. Uderzyłem w niego zdrową ręką, zwykły odruch. Marek się temu przyglądał. Podszedł i zadał dwa ciosy z zadziwiającą koordynacją, po czym spojrzał na mnie.
– Wiesz, co jest w środku? – zapytał, a ja ponownie utkwiłem wzrok na worku. To mógł być piasek, trociny, ziemia lub jakiś materiał. Uderzyłem jeszcze raz.
– Woda? - strzeliłem.
– Woda – potwierdził zadowolony. Szczerze powiedziawszy, nie miałem żadnej pewności.
Zbliżaliśmy się do wyjścia, gdy dostrzegłem charakterystyczne krótkie spodenki różniące się tak bardzo od tych używanych w formule full contact, w której Marek odnosił największe sukcesy. Nie można ich było z niczym pomylić. To w tych czarno-złotych spodenkach Polak stoczył w Paryżu morderczą walkę z Robem Kamanem. Ten pojedynek Janusz Pindera nazwał w swojej relacji „Siedem rund umierania”. Do dziś nie zdołałem dotrzeć do pełnego nagrania, widziałem jednak spore fragmenty walki. Jedyny raz w zawodowej karierze to „Punisher” zbierał srogie lanie. Wiele razy lądował na deskach po ciosach sierpowych „Mr. Low Kicka”. Po szóstej rundzie nie chciał nawet usiąść na stołku w narożniku, bo wiedział, że z tak okopanymi nogami nie zdołałby już wstać, by walczyć dalej. Nie zamierzał jednak się poddać. W siódmej rundzie nierówną potyczkę w końcu przerwano. Nikt nie umie ocenić, czy i w jaki sposób tamta bohaterska i rozpaczliwa walka wpłynęła na dalszą karierę i życie Marka Piotrowskiego.
Widok tych spodenek zafascynował mnie bardziej niż wszystkie pasy mistrzowskie rozwieszone na sztaludze. Nie mogłem przejść obok nich obojętnie. Były bodaj jedynym niepasującym elementem w całym pomieszczeniu. Leżały luźno rzucone i nie miały swojego miejsca w starej salce treningowej ustylizowanej na galerię z trofeami. Musiałem zapytać.
– To one – potwierdził i rozpoczął opowiadać łamiącym się głosem, tym razem jednak rozumiałem prawie każde słowo. – Wiąże się z tym ciekawa historia.
Gdy Marek mówi, wydłuża końcówki wyrazów. W ten sposób mój nieprzyzwyczajony mózg dostaje dodatkowy czas, by połączyć drobne i niezrozumiałe sylaby lub wyrazy w logiczną całość. Nie wykluczam też, że aparat mowy Marka „rozgrzewa się” w trakcie rozmowy i z czasem zaczyna działać lepiej. Wszyscy bez wyjątku mieliśmy wrażenie, że rozumiemy coraz więcej z upływem czasu.
– Nie chciałem patrzeć na te spodenki po tamtej porażce. Po powrocie do Chicago zamierzałem je spalić, ale odwiódł mnie od tego mój przyjaciel z Polski [nie wychwyciłem nazwiska, choć zdaje się, że MP miał na myśli swojego pierwszego trenera – red.]. Powiedział: „Marek, nie pal ich, oddaj je mi”. Tak też się stało. Gdy wróciłem do Polski, odwiedził mnie tutaj po dwudziestu latach i przywiózł je z powrotem – ciągnął mistrz, trzymając spodenki w dłoniach i czasem spoglądając na mnie, by upewnić się, że nadążam i rozumiem.
– Nadal chcesz je spalić? – zapytałem.
– Nie – odparł. – Już nie.
– Kiedy tamta porażka przestała cię boleć?
Marek spojrzał na mnie i uśmiechnął się szeroko.
– Nigdy nie przestanie boleć!
Potem zeszliśmy z powrotem na dół, a Marek ostrzegł nas jeszcze przed stromymi schodami, przyznając, że niedawno po nich „zjechał”. Pomocy jednak nie chciał przyjąć, a my pożałowaliśmy, że ją zaproponowaliśmy. Ponad dekadę temu mówił w filmie dokumentalnym „Wojownik”, że oficjalnie nigdy nie zakończył kariery i stoczy jeszcze jedną walkę. „To nie musi być coś dużego, ale dla mnie to będzie wielkie” - te słowa dobrze zapamiętałem. Zrozumiałem je jednak dopiero podczas wizyty w Dębem Wielkiem. Marek walczy każdego dnia. O każdy krok i każde słowo.
– Chciałbym tylko wyraźnie mówić, żeby ludzie mnie rozumieli – powiedział w pewnym momencie, gdy siedzieliśmy razem przy stole z jego mamą, która pomagała nam zrozumieć to, co mówił Marek.
Nie wiem, czy to możliwe. Wiem tylko, że nadal ma wiele do powiedzenia i wielu ludzi chciałoby go wysłuchać.
Zdjęcia dzięki uprzejmości DSF Kickboxing Challenge.
Marek "Punisher" Piotrowski (ur. 14 sierpnia 1964)
Bilans walk w kickboxingu: 42-2, 27 KO
Bilans walk w boksie: 21-0, 11 KO
Bilans walk w karate kyokushin: 13-0
W 1997 roku Marek Piotrowski otrzymał opiewającą na 250 tysięcy dolarów ofertę walki o mistrzostwo świata IBF wagi półciężkiej z Amerykaninem „Sweet” Reggie Johnsonem. Ówczesny trener Piotr Pożyczka zdawał sobie sprawę z postępujących problemów zdrowotnych podopiecznego i przekonał Marka do zakończenia kariery.
Az sie poplakalem
człowieka który oddał zdrowie i prawie życie za sztuki walki .
Namówcie Pana Marka na wydanie książki. Wiadomo że nie będzie pisał jej sam, ale od czego są ludzie.
Po tym krótkim wywiadzie widać że ma wiele historii do opowiedzenia.
Redaktorzy wiedzą co najlepiej uwypuklić.
A takie historie najlepiej nadają się na film!
Taka książka i być może film byłby odpowiednim podsumowaniem kariery.
Być może byłyby z tego jeszcze pieniądze dla Pana Marka.
Porozmawiajcie także z mamą Pana Marka, aby zostawił coś dla potomnych.
Inspirację ale też wskazówki...
ad Adii 1766 - zmiłuj się Bracie z tym porównaniem, nie mieszaj ludziom w głowach, MP to CAŁKOWICIE jedyny w swoim DUCHU gość
ad adambw - Ty także wystrzeliłeś z tym porównaniem jak Filip z konopi
to jakaś epidemia niestosownych porównań czy co?
ad lutonadam - na punkt, moje myśli opisałeś
ad BOXER - prawda,
Gdy zostaliśmy w przedziale sami starsza Pani spod okna mówi do mnie - proszę Pana, ale Pan opowiadał, ja jestem emerytowaną nauczycielką ale nigdy nie widziałam, żeby dzieci tak słuchały.
To była dla mnie największa nagroda, a słuchali tak, bo "od siebie" opowiadałem prawdziwą historię człowieka, który w czasach braku lub niszczenia wzorców może nim być.