(PRZED)OSTATNIE TANGO W CARSON
W sobotnią noc trochę w cieniu wielkiego show Floyda Mayweathera Jr (49-0, 26 KO) i Conora McGregora odbędzie się jeden z ostatnich występów wspaniałego Miguela Cotto (40-5, 33 KO). Uwielbiany przez kibiców na całym świecie portorykański wojownik podczas walki wieczoru w mieście Carson skrzyżuje pięści z Japończykiem Yoshihiro Kamegai (27-3-2, 24 KO). Stawką tej bitwy będzie wakujący pas WBO kategorii junior średniej. Transmisję z tego wydarzenia przeprowadzi stacja Polsat Sport, początek od godziny 2:30 w nocy z soboty na niedzielę.
Żeby schudnąć.
37-letni Cotto to pięściarz wyjątkowy. Jako amator reprezentował swój kraj między innymi na mistrzostwach świata juniorów w 1998 roku, gdzie zdobył srebrny medal, Igrzyskach Panamerykańskich rok później oraz Igrzyskach Olimpijskich w Sydney w 2000 roku. Co ciekawe ten wywodzący się z pięściarskiej rodziny chłopak (bokserami byli jego ojciec, wujek, brat i kuzyn), trenować zaczął z powodu nadwagi. To właśnie chęć zgubienia kilku zbędnych kilogramów zawiodła go do klubu Bairoa Gym w Caguas, gdzie bardzo szybko okazało się, że to, co na początku wydawało się krótkotrwałym chłopięcym kaprysem, zamieniło się w pełną sukcesów życiową przygodę.
W sumie jako amator Miguel stoczył 148 pojedynków, z których 125 wygrał, a 23 przegrał. Po niezbyt udanej przygodzie olimpijskiej, gdzie występując w dywizji lekkopółśredniej przegrał już pierwszą walkę z późniejszym złotym medalistą tej imprezy Uzbekiem Mahamadkadirem Abdullajewem, postanowił przejść na zawodowstwo. Swoją pierwszą walkę w gronie profesjonalistów stoczył w lutym 2001 roku nokautując innego debiutanta, niejakiego Jasona Douceta (4-12, 1 KO). Następnie zgodnie z oczekiwaniami szedł przez ringi jak burza, demolując coraz bardziej wymagających przeciwników.
Pierwszy sukces.
Trzy lata później, a dokładnie w maju 2004 roku, stanął przed swoją pierwszą szansą na wywalczenie wakującego tytułu WBO wagi junior półśredniej. Tak oto niepokonany w dwudziestu pojedynkach Miguel zmierzył się z innym nieznającym smaku przegranej zawodnikiem, Kelsonem Pinto (24-2, 22 KO). Kochany przez coraz większą rzeszę kibiców Cotto swoimi błyskawicznymi i precyzyjnymi ciosami w niespełna sześć rund sprawił, że trofeum federacji WBO zawisło na jego biodrach. Niedługo później po zastopowaniu wciąż znanych i cenionych Randalla Baileya (46-9, 39 KO) i DeMarcusa Corleya (50-28-1, 28 KO), portorykański bombardier odpłacił z nawiązką swojemu pogromcy z Igrzysk w Sydney z 2000 roku, Abdullajewowi. Tym razem, a miało to miejsce w czerwcu 2005 roku w Nowym Jorku, górą był portorykański czempion, który w dziewiątej odsłonie zastopował boksera z Uzbekistanu. Warto dodać, że złoty medalista z Sydney, w przeciwieństwie do Miguela, jako zawodowiec wielkiej kariery nie zrobił, a jego największym osiągnięciem było wywalczenie rankingowego pasa WBO Inter-Continental. Muhammadqodir karierę zakończył w 2011 roku z dorobkiem 21-4, 14 KO.
Kolejne triumfy i pierwsza porażka.
Tymczasem wracając do wojowniczego "Junito", po zwycięstwach nad takimi firmami jak Gianluca Branco (49-3-1, 24 KO) i Paul Malignaggi (36-8, 7 KO), nasz bohater postanowił podbić wagę półśrednią. W grudniu 2006 roku Miguel osiągnął ten cel pokonując w Atlantic City ambitnego Carlosa Quintanę (29-4, 23 KO). Dzięki zwycięstwu nad swoim niepokonanym wówczas rodakiem (przystępując do tego starcia Quintana legitymował się rekordem 23-0), Miguel otrzymał w nagrodę wakujący pas WBA. Po tym wspaniałym triumfie przyszły kolejne w postaci udanych obron powyższego tytułu w pojedynkach z takimi gwiazdami jak chociażby Oktay Urkal (38-4, 12 KO), Zab Judah (43-9, 30 KO), czy Shane Mosley (49-10-1, 41 KO).
Jednak świetna passa Portorykańczyka została w końcu przerwana i to w bardzo brutalny sposób. Stało się to w lipcu 2008 roku, a osobą, która straszliwie porozbijała i zastopowała "Junito", był meksykański zabijaka Antonio Margarito (40-8, 27 KO). Ale na niewątpliwie wielki triumf "Tornada z Tijuany" mrocznym cieniem rzucił się fakt stosowania przez tego zawodnika zabronionych substancji do utwardzania bandaży. Chociaż w tym akurat pojedynku Margarito niczego nie udowodniono, to eksperci i całe środowisko bokserskie jest zdania, że ciosy Meksykanina zamieniające twarz Miguela w krwawą maskę, z pewnością nie były legalne.
Tak czy owak, Cotto nie szukał winnych i wymówek. Swoją pierwszą porażkę w karierze powetował sobie siedem miesięcy później, kiedy w lutym 2009 roku zasiadł na tronie WBO dywizji półśredniej, wykańczając w szczęśliwej dla siebie hali Madison Squere Garden Brytyjczyka Michaela Jenningsa (36-3, 17 KO) w piątej odsłonie.
Raz na wozie, raz pod wozem.
Po ciężkiej, ale zwycięskiej obronie tytułu w walce z twardym Joshuą Clotteyem (39-5, 22 KO), w listopadzie 2009 roku ulubieniec portorykańskich fanów znowu musiał schodzić z ringu pokonany przez TKO. Tym razem jego pogromcą został będący wówczas w wielkim gazie, szybki i bijący z mocą i częstotliwością karabinu maszynowego Manny Pacquiao (59-7-2, 38 KO). Jedyny w historii czempion ośmiu kategorii wagowych zastopował Cotto w ostatniej, dwunastej rundzie tego niezapomnianego pojedynku.
I znowu historia się powtórzyła. Tak jak po porażce z Margarito, tak również i teraz Miguel w swoim kolejnym występie (czerwiec 2010 roku), sięgnął po mistrzowski pas. Wiktoria była o tyle cenniejsza, że Portorykańczyk triumfując nad Yurim Foremanem (34-3, 10 KO), który w czasie walki nabawił się kontuzji prawego kolana, zdobył tytuł w trzeciej dywizji, a mianowicie junior średniej, według federacji WBA.
Słodka zemsta.
W kolejnym roku zawodowej kariery Miguel wystąpił tylko dwa razy, ale za to niezwykle efektownie. Najpierw w marcu wykończył przed czasem nieznającego strachu punczera Ricardo Mayorgę (32-9-1, 26 KO), a na zakończenie roku zanotował chyba najpiękniejsze zwycięstwo w swojej karierze. Dokładnie trzeciego grudnia na ringu w Madison Square Garden w Nowym Jorku dzielny Portorykańczyk ponownie stanął oko w oko z Antonio Margarito. Tym razem role się odwróciły i to "Junito" złamał, stłamsił i ostatecznie zastopował groźnego rywala, fundując Meksykaninowi srogie lanie.
Tak jak i w życiu, tak również i w boksie, szczęście bywa zmienne. Nie inaczej było w przypadku bohatera tego artykułu, który po wielkim zwycięstwie nad Margarito, w kolejnych dwunastu miesiącach musiał pogodzić się z dwoma porażkami. Na korzyść "Junito" przemawia fakt, że zarówno z królem P4P Floydem Mayweatherem Jr (49-0, 26 KO), jak i z Austinem Troutem (30-3, 17 KO), tanio skóry nie sprzedał i napsuł im sporo krwi, zmuszając do maksymalnego wysiłku.
Umarł król, niech żyje król!
Po tym słabszym okresie i małej aktywności portorykański wojownik odrodził się jak Feniks z popiołów w 2014 roku, kiedy dokonał historycznego wyczynu, stając się pierwszym w historii swojego kraju mistrzem czterech kategorii. Przeszkodą, którą wówczas pokonał w imponującym stylu, był wspaniały, chociaż trapiony już wtedy przewlekłymi kontuzjami król wagi średniej, Sergio Martinez (51-3-2, 28 KO). Dużo większa argentyńska "Maravilla" już w pierwszej rundzie tej emocjonującej walki aż trzykrotnie lądowała na deskach po piekielnie szybkich i mocnych ciosach portorykańskiego challengera. W dalszych odsłonach przewaga Miguela już tylko rosła, dodatkowo w dziewiątej Martinez doznał kontuzji kolana. Wszystko zakończyło się w dziesiątej i tak oto tron WBC miał nowego władcę.
Ostatnim zawodnikiem, z którym zmierzył się Miguel, był młody wilk Saul Alvarez (49-1-1, 34 KO), a miało to miejsce w listopadzie 2015 roku. Cotto przegrał tę bitwę, ale była ona tak wyrównana i zacięta, że z pewnością jego zwycięstwo nad "Cynamonem" nikogo by wtedy nie zdziwiło. Zresztą Cotto, jak i miliony jego kibiców do dzisiaj twierdzą, że zostali wówczas oszukani. Niestety przynajmniej na razie na rewanż obu świetnych zawodników nawet się nie zanosi.
Trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść...
W taki oto sposób docieramy do mało znanego Japończyka Kamegai, który wygrał los na loterii i został najbliższym rywalem powracającego po prawie dwuletniej przerwie Miguela Cotto. Czy zawodnik z kraju kwitnącej wiśni sprawi w sobotnią noc niespodziankę? Raczej niewiele na to wskazuje. Bardziej prawdopodobny scenariusz to efektowna wygrana faworyta z Caguas. Miguel tym występem będzie chciał przypomnieć się kibicom i zrzucić rdzę, przed zapowiadanym ostatnim pojedynkiem w karierze, w którym zmierzy się najprawdopodobniej z niebezpiecznym królem nokautów Davidem Lemieux (38-3, 33 KO).
Niemniej, chociaż wynik walki wieczoru w Carson wydaje się być z góry wiadomy, moim skromnym zdaniem warto zarwać noc i włączyć telewizor. Po co? Chociażby po to, że cuda w boksie się zdarzają (czytaj sensacyjna wygrana Kamegaia) i z szacunku dla Portorykańczyka, który, mimo że schodzi już ze sceny, to zawsze daje z siebie sto procent.
Masakracja...