ROCZNICA BITWY WARD vs GATTI
Trzynaście lat temu rozpoczęła się jedna z najsłynniejszych ringowych trylogii. Dokładnie 18 maja 2002 roku miała miejsce pierwsza, legendarna wojna pomiędzy Micky Wardem (38-13, 27 KO) a Arturo Gattim (40-9, 31 KO). Obaj twardzi jak stal i nie znający strachu wojownicy skrzyżowali ze sobą pięści na ringu w Mohegan Sun Casino w Uncasville i w ciągu dziesięciu elektryzujących, brutalnych i zaciekłych rund wprawili bokserski świat w euforię. Szczególnie w pamięci kibiców wryła się słynna dziewiąta odsłona tego bokserskiego thrillera, którą Emanuel Stewart nazywał "rundą stulecia".
Ward wygrał tamtą bitwę minimalnie na punkty (94-94, 94-93 i 95-93). Obaj rywale mierzyli się ze sobą jeszcze dwukrotnie. W kolejnych, nie mniej oszałamiających walkach, triumfował już urodzony we Włoszech "Thunder", ale za każdym razem "Irish" pozostawiał po sobie świetne wrażenie i zmuszał swojego pogromcę do maksymalnego wysiłku i poświęcenia.
Ward urodził się w mieście Lowell w stanie Massachusetts 4 października 1965 roku. Na zawodowstwo przeszedł mając w dorobku trzykrotne zwycięstwo w turnieju New England Golden Gloves. Na początku występował w dywizji junior półśredniej i jego rekord z tamtych czasów wynosił 14 zwycięstw, w tym 10 przed czasem i zero porażek. Pierwszą porażkę z trzynastu, które ma w swoim pięściarskim paszporcie, poniósł we wrześniu 1987 roku. Mimo iż dosyć często schodził z ringu pokonany, swoim stylem oraz sercem do walki zjednał sobie rzesze wiernych fanów. Micky stał się także jednym z najbardziej cenionych i szanowanych zawodników tamtych czasów.
Po przegraniu niejednogłośnie na punkty z Edwinem Curetem (27-16-2, 10 KO), "Irish" notował zarówno zwycięstwa jak i porażki, przy czym należy zaznaczyć, że większość z nich była kontrowersyjna i według wielu ekspertów niezasłużona. Sam zawodnik nigdy nie narzekał ani nie komentował decyzji sędziów i dalej walczył tak często, jak tylko mógł. W 1991 roku Ward przegrał dwa pojedynki i na trzy lata zrobił sobie przerwę od boksu. Powrócił w 1994 i zanotował dziewięć zwycięstw z rzędu, co doprowadziło go do jedynej w karierze szansy na zdobycie mistrzostwa świata. W sierpniu 1997 roku skrzyżował pięści z mistrzem IBF wagi super lekkiej, Vince'em Phillipsem (48-12-1, 34 KO). Niestety paskudnie rozcięty łuk brwiowy przekreślił jego szanse na zwycięstwo. Przegrał przez TKO w trzeciej odsłonie. To był pierwszy i zarazem jedyny przypadek, kiedy ten twardziel przegrał przed czasem.
Niedługo później dał bardzo trudną walkę wschodzącej gwieździe - Zabowi Judah (42-9, 29 KO), którą przyszły pięciokrotny mistrz świata z Brooklynu zapisał na swoje konto. Jedyną walkę poza granicami Ameryki Micky stoczył w marcu 2000 roku w Londynie z niepokonanym wówczas bokserem z Liverpoolu, Sheą Nearym (23-2, 16 KO). Uznawany na Wyspach za jednego z najlepszych walczaków tamtych czasów "Shamrock Express" był przymierzany do walki z Gattim. Niestety los chciał, że trafił na twardszego od siebie zabijakę, który zdemolował go w przeciągu ośmiu wypełnionych akcją rund. W taki oto sposób brytyjscy fani usłyszeli po raz pierwszy o Mickym Wardzie.
Dwie walki później w lipcu 2001 roku Micky spotkał na swojej drodze innego charakternego pięściarza tamtych lat. To słynący ze swojego niezwykłego i charakterystycznego stylu "pijanego mistrza" Emanuel Augustus (38-34-6, 20 KO). Zarówno "Irish" jak i pochodzący z Chicago rywal stworzyli razem tak świetne widowisko, że komentujący tę walkę dla ESPN Teddy Atlas kazał wszystkim, którzy ją oglądają, aby dzwonili do swoich znajomych, po to, żeby i oni włączali telewizory i zobaczyli na żywo co się dzieje na ringu w Hampton Beach. Ten wspaniały pojedynek wygrał jednogłośnie na punkty Ward, a o jego jakości niech świadczy fakt, że magazyn The Ring wybrał go "Walką Roku". Któż mógł przypuszczać, że już niedługo ten mający irlandzkie korzenie twardziel zafunduje światu jeszcze kilka takich niezwykłych starć.
Rok 2002 rozpoczął się dla Warda niezbyt udanie, bo od styczniowej porażki z wymagającym Jessem Jamesem Leiją (47-7-2, 19 KO). Jednak już cztery miesiące później doszło do pierwszej z trzech straszliwych wojen z Arturo Gattim, z których pierwszą i trzecią również uznano za "Walkę Roku". Cóż jeszcze można by napisać o tamtej rywalizacji? Chyba tylko to, że ktokolwiek zobaczył te trzy dziesięciorundowe walki, których stawką nie były żadne tytuły, a jedynie honor, nigdy ich nie zapomni. Niewątpliwie pierwsza z nich była najlepsza, druga nieco uboższa w przemoc, ale wszystko zostało nadrobione w ostatniej.
W tych pojedynkach było wszystko: złamane kości, zapuchnięte oczy, porozcinane wargi, obite żebra, nokdauny, potężne ciosy, niesamowite powroty i zwroty akcji. Było szaleństwo na trybunach i niezapomniane komentarze oszołomionych sprawozdawców.
Dzisiaj Ward cieszy się zasłużoną sławą i uznaniem kibiców, przebywając na sportowej emeryturze. Inaczej potoczyły się losy jego wielkiego rywala, który 11 lipca 2009 roku został znaleziony martwy w hotelowym pokoju. Zarówno jeden jak i drugi zapisali się w historii boksu zawodowego złotymi literami.
Młodsi kibice - jeśli ktoś z Was jeszcze nie widział tej walki, pierwszą z trzech odsłon przypominamy poniżej. Lektura obowiązkowa!
Obejrzałem na chłodno i moje spostrzeżenia są takie:
1. Gatti był lepszy, a przegrał nie z Wardem, a ze swoją kondycją. W ogóle od 5. rundy obaj mieli mega problem z kondycją.
2. Wg mojej punktacji wygrał Gatti 95:92. Dałem 2 rundy (8 i 9) Ward'owi, ostatnią na remis i 4 na remis (za odjęcie punktu). Czy Ward według was wygrał tę walkę? Zostawił serce i zdrowie, ale chyba nic poza tym!
3. Walka, owszem widowiskowa, ale taka "hollywódzka". Ale wg mnie większość rund to obijanie Warda i od połowy "napierdalanka" w zwolnionym tempie. Czy to jest piękne? Dla mnie efekciarskie. Jeśli porównamy to do wspomnianego przeze mnie Hollywood'u to ta walka to typowy film akcji, a walka Pacquiao z Floydem to film Christophera Nolan'a - z wielkim budżetem, ale w którym można się również delektować zawiłym wątkiem i jego precyzyjnym, błyskotliwym rozwinięciu. Obie walki są świetne na swój sposób, ale zupełnie różne.
Co do punktu 3., ja lubię i jedno i drugie, gdy naoglądam się takich mordobić mam ochotę obejrzeć techniczny boks, a gdy naoglądam się technicznego boksu mam ochotę obejrzeć dobre mordobicie ;) W boksie fajne jest to, że jest miejsce na jedno i na drugie.
shut the fuck up bitch
fajne jest jedno i drugie tylko gdy nie robie sie z jednego czegos czym to cos nie jest.....
p.s. fuck floyd
karlito
nie .....srl-benitez bylo swietne i tym o czym mowiesz technika na najwyzszym poziomie a mimo tego super ciekawa - nie tym gownem ktore zuostalo zaserwowane
kazda walka lary jest ciekawsza, lepsze technicznie oraz bardzej warta ogladania niz tego czarnego pajaca
Nie lubię Floyda, ale podziwiam jego geniusz. Umiejętność niedostawania po mordzie jest bardzo ważna, a ja lubię oglądać frustrację zawodników, którzy nie mogą zadać czyściocha. Nie lubię uciekania w ringu, ale Floyd nie uciekał, a unikał, a to ogromna różnica.
PS - dzisiaj wszystko albo nic, 3 pkt muszą być.
Floyd to geniusz. Nawet RJJ nie miał takiej szybkości w prime jak on.
Nagle pokochali walkę bez walki