ANDY LEE I PETER QUILLIN NA REMIS
W zakończonej przed momentem potyczce Peter Quillin (31-0-1, 22 KO) zremisował z Andym Lee (34-2-1, 24 KO). W związku z przekroczeniem dzień wcześniej wymaganego limitu wagi średniej, tytuł federacji WBO i tak pozostałby w rękach Irlandczyka.
Początkowo obaj się trochę badali. Amerykanin dwukrotnie ruszył do przodu, lecz w obu przypadkach nadział się na kontrę krótkim prawym sierpem. Irlandczyk poczuł się chyba zbyt pewny swego, bo znów chciał wciągnąć przeciwnika na tę akcję, tymczasem Peter przymierzył prawym krzyżowym i na pół minuty przed przerwą posłał go na deski. Champion wstał. Za moment zainkasował potężny prawy sierpowy. Przed upadkiem uratowały go tylko liny, na szczęście dla niego w tym samym momencie zabrzmiał gong. W drugiej rundzie uspokoił sytuację. W samej końcówce zaiskrzyło. Lee przyjął dwie bomby, lecz znów ratował go gong.
W 50. sekundzie trzeciego starcia to jednak właśnie Andy strzelił swoim lewym sierpowym i to pod rywalem ugięły się nogi. Irlandczyk doskoczył do rannej ofiary, ale Quillin instynktownie skontrował czysto prawym sierpem i trochę oddalił od siebie niebezpieczeństwo. Lee był w tej samej odsłonie jeszcze liczony, lecz tak naprawdę nie po ciosie, a nastąpieniu przez przeciwnika na jego nogę. Po szalonych pierwszych minutach, w czwartej odsłonie obaj łapali oddech i zbierali siły na kolejne. W piątej panowie nastawili się na pojedyncze, nokautujące uderzenie. W pewnym momencie Peter trafił kombinacją prawy krzyżowy-lewy sierp. Andy wydawał się mocno naruszony, jednak przetrwał kryzys i nawet zachęcał oponenta do dalszych ataków.
Irlandczyk bez walki oddał szóstą rundę, lecz od początku siódmej zaczął przejmować inicjatywę. I w końcu zrobił swoje. Co prawda jego lewy krzyżowy tylko musnął głowę rywala, ale natychmiast poprawił prawym sierpem na szczękę i teraz to Quillin wylądował na macie ringu. Problem w tym, że gdy sędzia doliczył do ośmiu, zegar pokazywał ostatnie czternaście sekund. Tym razem więc gong okazał się zbawienny dla Amerykanina. Po przerwie obaj polowali. Nieznacznie aktywniejszy wydawał się panujący mistrz, tylko że to Quillin zadał bardzo mocny prawy sierp, który mógł odwrócić punktację tego trzyminutowego odcinka.
Dziewiątą rundę na swoją korzyść zapisał Lee. Najpierw wyprzedził Amerykanina krótkim prawym sierpowym, a kilkadziesiąt sekund później dosięgnął jego głowy długim lewym krzyżowym. Dziesiąte starcie nabrało jeszcze większych rumieńców. Potężne bomby pruły powietrze, a nokaut wisiał nad jednym i drugim przy każdym spięciu. O dziwo obyło się bez nokdaunów. W mało ciekawej rundzie numer jedenaście obaj próbowali uśpić czujność rywala i go czymś zaskoczyć, ale skończyło się bardziej na szachach niż boksie. Ale od początku ostatniej rundy znów ruszyli na siebie. Przynajmniej w pierwszej połowie. Gdy zabrzmiał ostatni gong kibice nagrodzili ich zasłużonymi oklaskami, a sędziowie punktowali 113:112, 112:113 oraz 113:113.
Ten remis to dla mnie nic innego jak grunt pod rewanż. Quillin dał du** po całości nie robiąc wymaganego limitu, ale Haymon jak widać da mu jeszcze jedną szansę kosztem tej jedynki w rekordzie. No, ale remis to w końcu nie porażka :)
Pomimo długiej przerwy "Czekoladowy dzieciak" był świetnie dysponowany. Pomimo tego, że gość jest kalkulatorem, ale jeszcze lepiej byłoby go określić mianem marionetki Ala Haymona, to jednak to kawał boksera! Andy z kolei trochę mnie zawiódł. Spodziewałem się trochę więcej po Irlandczyku, ale mimo wszystko postawił się i miał swoje momenty.
Ogólnie fajna walka, trzymająca w napięciu od pierwszej do ostatniej rundy!
Pozdro ;)
https://www.youtube.com/watch?v=2DFBdzyksCM ;d
Dziwna ta gala wczoraj. Ale walki na fajnym poziomie, Garcia-Peterson tylko średniawka.
To pokazuje niestety, że w MW jest król Golovki *** długo, długo nic *** Murray i Quillin. Jedyna ciekawą walkę mógłbym dać mu właśnie Quillin, choć do 8 rd byłby koniec, na bank. Murray swoje zrobił ale też poległ. Reszta pęka jak wykałaczki niestety. Cotto nawet nie wymieniam, bo po pierwszej bombie siadłby na dupę. Dodając do tego jego kontuzjogenne łuki brwiowe, wszystko byłoby jak w Halloween: głośno, strasznie i szybko.
IMO sportowo GGG nie ma tu już czego szukać prócz pasów. Z chęcią wszyscy byśmy za to obejrzeli, jak strąca z piedestału kolejne gwiazdy na super-średnim niebie.
Wracając do walki, Lee mnie nie przekonuje. Widać, że przyjął sposób poruszania się szkoły Adama Bootha, tylko że nie ma takiej dynamiki jak jego gwiazdy czyt. Haye i Grooves, i dla mnie to się nie sprawdza. Ma bardziej warunki na swarmera.