RUIZ, JOHN - BIOGRAFIA
John Ruiz urodził się 4 stycznia 1972 roku w Methuen na terenie Stanów Zjednoczonych. Jednak tuż po narodzinach przeniósł się z rodziną do Portoryko (ojciec Johna był portorykańczykiem), gdzie mieszkał przez siedem lat. Ciekawostką jest fakt, iż imiona członków rodziny Johna, odpowiadały imionom członków rodziny prezydenckiej Kennedych - John, Edward (brat), Robert i Jacqueline (rodzice Johna).
"Quiet Man" - to pseudonim Ruiza. Można go odczytywać jako "cichy człowiek". Po raz pierwszy nazwał go tak jeden z kolegów podczas obozu w Lake Placid.
Styl, w jakim boksował John Ruiz, przez wielu był krytykowany. Każdy, kto widział kilka walk Johna, wie, że nie należał on do najbardziej widowiskowych i elektryzujących pięściarzy. Często jego walki były ciężkie dla oka - dużo klinczowania, fauli. Sam John często po zadaniu choćby jednego celnego ciosu szybko szukał zwarcia i przyklejał się do rywala. Często można spotkać opinie o Ruizie jako pięściarzu nudnym i walczącym brudno. Sam John tak komentował krytykę ze strony dziennikarzy i kibiców:
- Coż, zdaję sobie sprawę, jak niektórzy to odbierają, ale tak walczę i nie będę tego zmieniał. Wielu dziennikarzy przesadza, często pisząc, że zadaję dwadzieścia ciosów przez całą walkę, a wieszam się na rywalu dwadzieścia razy w każdej rundzie. Gdyby tak było, to nigdy nie wygrałbym żadnej walki.
Ruiz nie ma za sobą zbyt długiej i bogatej w trofea kariery amatorskiej. Wspomnieć należy jednak, że "Quiet Man" startował na mistrzostwach świata w Sydney w roku 1991, gdzie dotarł do ćwierćfinału kategorii półciężkiej, pokonując kolejno Mohameda Benguesmię i Miodraga Radulovicia. W ćwierćfinale przegrał jednak z reprezentantem ZSRR Andriejem Kurniawką. Po tym jak rok później nie zdołał zakwalifikować się do ekipy olimpijskiej, zdecydował się na rozpoczęcie kariery zawodowej.
Debiut na zawodowych ringach miał miejsce 20 sierpnia 1992 roku w New Jersey. Amerykanin wygrał ten czterorundowy pojedynek na punkty. Nie boksował wówczas jeszcze w kategorii ciężkiej, wnosząc do ringu zaledwie 83.5 kilograma.
W sierpniu roku 1993 na drodze Johna, legitymującego się wówczas rekordem 14-0 stanął groźny i niepokonany Rosjanin Siergiej Kobozew. Walka miała miejsce w Mississippi i od początku nie układała się po myśli bohatera tego artykułu. John szybko doznał kontuzji ręki (podejrzewano nawet złamanie) i przez większość dystansu boksował jedną ręką. W efekcie tego nie mógł pokazać pełni swoich możliwości i po raz pierwszy na zawodowych ringach musiał przełknąć gorycz porażki. Jego pogromca zmarł nieco ponad dwa lata po walce z Ruizem.
Boksujący pod okiem kontrowersyjnego Normana Stone'a Ruiz na ring wrócił już kilka miesięcy później. Po czterech gładkich zwycięstwach pryszedł czas na starcie z groźnym Danellem Nicholsonem. Stawką walki był wakujący pas IBO wagi ciężkiej. Jego posiadaczem po tym starciu nie został John Ruiz. Po dwunastu rundach sędziowie niejednogłośnie wskazali zwycięstwo Nicholsona. Druga walka z poważniejszym przeciwnikiem i druga porażka - nastroje w obozie Johna nie mogły być dobre.
W tym miejscu warto napisać kilka słów o postaci trenera Johna Ruiza, czyli niezwykle ekspresyjnym i dającym ponosić się emocjom człowieku, jakim jest Norman Stone. Wielokrotnie obydwaj panowie podkreślali, że ich relacja przypomina niemal relację ojca z synem. Charaktery tego duetu kontrastują ze sobą wyraźnie. Ruiz ma opinię spokojnego, kulturalnego i małomównego człowieka, zaś Stone to jego kompletne przeciwieństwo. Wystarczy wspomnieć ataki na Roya Jonesa Juniora czy Sama Colonnę. Bez wątpienia w kilku walkach Johna zdecydowanie ciekawiej było w narożniku niż w ringu...
Wracając do kariery Johna, to tak jak po pierwszej przegranej walce i tym razem nie zamierzał się poddawać. Szybko wrócił na ring, notował kolejne zwycięstwa zdobywając po drodze międzynarodowy pas WBC i zaczął rozglądać się za poważniejszymi wyzwaniami. Takim wyzwaniem był z pewnością David Tua. Potężnie bijący "Tuaman" był wówczas niepokonany, aż 18 z 22 walk wygrał przed czasem.
Do tego cekawie zapowiadającego się starcia doszło 15 marca 1996 roku w Atlantic City w New Jersey. Wszyscy zapewne wiemy, jak zakończyła się ta walka. Ruiz został zdemolowany i już po 19. sekundach walka została zatrzymana. Tua ruszył na Amerykanina wściekle i gdy poczuł krew, nie zamierzał się cofać, odnosząc błyskawiczne zwycięstwo. W roku 1996 tylko walki Erica Escha z Jamesem Bakerem i Jeremy'ego Williamsa z Arthurem Wheathersem kończyły się szybciej.
Do końca roku Ruiz zdążył stoczyć jeszcze czetry walki z mniej wymagającymi rywalami, odnosząc komplet zwycięstw. Na początku roku 1997 zdobył pas NABF, pokonując na punkty Jimmy'ego Thundera. Po pokonaniu Tony'ego Tuckera na początku roku 1998 akcje Ruiza znów stały wysoko. Walka z Tuckerem była przełomowa, jeśli chodzi o wagę Johna. Właśnie w tamtej walce "Quiet Man" po raz pierwszy ważył wyraźnie powyżej 100 kilogramów, wnosząc na wagę 105.9 kilograma.
Po pokonaniu Thomasa Williamsa w grudniu 1999 roku John Ruiz był już liczącym się pięściarzem w kategorii ciężkej. Koszmary z przeszłości - jak błyskawiczna porażka z rąk Davida Tuy - zdawał się mieć za sobą.
12 sierpnia 2000 roku stanął przed szansą zdobycia pasa mistrza świata najcięższej kategorii. Jego rywalem w walce o wakujący pas WBA World był legendarny Evander Holyfield.
Do walki doszło w Las Vegas w stanie Nevada. John podszedł do tej walki bardzo poważnie i ciężko do niej trenował. Podczas oficjalnego ważenia zanotował zaledwie 101.6 kilograma i był cięższy od wywodzącego się z niższych kategorii przeciwnika o 1.4 kilograma. Pojedynek przebiegał pod dyktando Ruiza. Prostymi środkami, używając lewego prostego i kombinacji lewy-prawy, punktował Evandera, w tarapatach znajdując się tylko w rundzie trzeciej.
Holyfield był w tej walce pasywny, szczególnie w pierwszej połowie tego pojedynku. Po końcowym gongu większość obserwatorów spodziewała się decyzji przyznającej pas Ruizowi. Niestety dla Johnny'ego, werdykt premiował Holyfielda - dwa razy 114-113 i kompletnie oderwane od rzeczywistości 116-112. Ruiz był bardzo rozgoryczony oficjalnym werdyktem:
- To był bandytyzm bez broni. Wygrałem walkę i wszyscy o tym wiedzą. Kontrolowałem ten pojedynek, mimo że Holyfield walił we mnie, czym się dało. Łokciami, głową - wszystkim.
John był żądny rewanżu i nie musiał na niego długo czekać. Już 3 marca 2001 roku w Mandalay Bay Resort & Casino obydwaj pięściarze spotkali sie po raz drugi. Stawką był należący już do Evandera pas WBA World, odebrany wcześniej Lennoxowi Lewisowi, który wybrał walkę z Michaelem Grantem o pas WBC.
Początek w wykonaniu obydwu panów to próba walki na dystans przeplatana zwarciami. Sporo niecelności, ale nieco szybszy i konkretniejszy był Ruiz. Potrafił złożyć i trafić krótką serią w półdystansie. Holyfield boksował bez agresji i woli zwycięstwa. Z czasem walka stała się nieco przyjemniejsza dla oka. Na mojej karcie wygrał Ruiz, który zaprezentował bardziej różnorodny i skuteczny boks. Lepiej balansował, lepiej czuł dystans - po prostu tego dnia był lepszy i pokonał Holy'ego po raz drugi, choć po raz pierwszy oficjalnie.
Ruiz zdobył mistrzowski pas i przeszedł do historii jako pierwszy mistrz świata wagi cieżkiej o latynoskich korzeniach. Gdy po walce John wracał do rodzinnego Chelsea, na lotnisku czekały na niego tysiące fanów, a kilka dni później zaproszenie do Białego Domu wysłał mu sam prezydent George Bush. Po tej walce Ruiz zyskał rozgłos i nawet w Portoryko pokonanie Holyfieda zostało nagłośnione. Ruiz zyskał tam wielu fanów i sam nigdy nie wypierał się portorykańskiego pochodzenia.
Pierwsza obrona pasa i... trzecia walka z Holyfieldem! Norman Stone nie był jednak zdziwiony taką koleją rzeczy:
- John jest pierwszym mistrzem świata wagi ciężkiej o latynoskich korzeniach. To wielkie osiągnięcie. Rozmawiamy z HBO i dostaliśmy zapewnienie, że pomogą nam się zanurzyć w tym biznesie.
Dopełnienie trylogii miało miejsce 15 grudnia 2001 roku w Foxwoods Resort w Connecticut. John przed walką miał kilka uwag, co do swojej postawy w dwóch poprzednich walkach:
- Zawsze można coś zrobić lepiej. Znamy się bardzo dobrze, mamy za sobą 24 rundy z dwóch poprzednich walk. To, co muszę poprawić, to na pewno poruszanie się po ringu. W pierwszych dwóćh pojedynkach byłem zbyt leniwy.
Po 12 rundach sędziowie ogłosili remis (115-113, 114-114, 112-116). Był to jak dla mnie najlepszy z trzech pojedynków między tą dwójką. Evander w końcu wyszedł po wygraną. Był aktywny, nie unikał walki. Ruiz szukał prawego i lewego bezpośredniego, z różnym jednak skutkiem. Jak we wszystkich ich walkach, sporo było przepychanek i klinczu, lecz walka mimo wszystko okazała się względnie ciekawa. Holyfield ładnie punktował jabem, a w rundach 6-8 przejął kontrolę nad walką. Najsłabszy Ruiz kontra najlepszy Holyfield z całej trylogii, lecz werdykt sprawiedliwy.
Co ciekawe, trzecia walka Ruiza z Holyfieldem miała się odbyć w Chinach, co ostatecznie się nie udało. Sprawa była jednak na tyle poważna, że obydwaj panowie zdążyli już nawet odbyć podróż do Chin w celu promowania walki. Dla Johna była to wspaniała przygoda:
- Nie sądziłem, że Chiny są tak wielkie (śmiech). Wszystko było dobrze zaplanowane, traktowano mnie tam po mistrzowsku. Bardzo żałuję, że walka się tam ostatecznie nie odbędzie. Zwiedziłem i zobaczyłem wiele ciekawych miejsc o któych do tej pory czytałem w książkach. To było ciekawe doświadczenie.
Po ponad półrocznej przerwie od boksu Ruiz postanowił wyjść do ringu i bronić swego pasa. Rywalem podczas zaplanowanej na końcówkę lipca 2002 roku walki miał być niepokonany Kirk Johnson. Kanadyjczyk przystępował do tej walki opromieniony zwycięstwem nad Larrym Donaldem w eliminacyjnej walce niemal rok wcześniej.
Pojedynek miał dość zacięty przebieg i emocji nie brakowało. Jest to z pewnością jedna z moich ulubionych walk z udziałem Ruiza. Johnson naprawdę nieźle wówczas wyglądał, troszkę niepotrzebnie napalał się na silne zamachowe uderzenia, które często były nieprzygotowane i zabierały siły, ale ogół jego pracy w ringu trzeba ocenić pozytywnie. Zarówno Ruiz jak i Johnson zaprezentowali dobry jab. Klinczów i przepychanek jak na walkę Ruiza nie było zbyt wiele. Dużo złej krwi pomiędzy pięściarzami, sporo fauli (szczególnie Johnsona, który uderzał poniżej pasa notorycznie) i ciekawych obrazków. Naprawdę ciekawy pojedynek zakończony troszkę kontrowersyjnie, bo o ile kilka razy Kirk naprawdę mocno strzelił mistrza poniżej pasa, tak w tej dziesiątej rundzie był to chyba cios w pas. Johnson stracił wielką szansę na mistrzowski pas. Gdzieś kiedyś spotkałem się z plotką, że mogła to być ustawiona potyczka (tak spokojny Norman Stone przy tylu faulach na Ruizie?!), ale oficjalnie nic takiego miało nie mieć miejsca. Do momentu zatrzymania walki punktowałem 85 - 84 dla Ruiza, lecz gdyby nie odejmowanie punkty Johnsonowi, to wszystko mogło wyglądać inaczej.
W kolejnej obronie pasa bohater tego tekstu zmierzył się w głośnej walce z boksującym w niższych kategoriach wielkim Royem Jonesem Juniorem, który zamierzał pokonać Ruiza i przejść do historii jako drugi pięściarz, który miał w swoim dorobku pasy mistrza świata w kategorii średniej i ciężkiej. Tak ogromny rozrzut wagowy miał nie mieć wielkiego wpływu na walkę, talent Roya miał zrekompensować tę różnicę.
Podczas oficjalnego ważenia panujący mistrz wniósł na wagę 102.5 kilograma przy zaledwie 87.5 kilograma pretendenta. Do walki doszło 1 marca 2003 roku w Las Vegas. Hala Thomas & Mack Center pękała w szwach, sprzedano 15 300 biletów. Roy miał za ten pojedynek otrzymać 10 milionów dolarów + 60 procent zysków (PPV, bilety). Uposażenie Ruiza wyglądało przy tym skromnie, mianowicie miał on otrzymać jedynie 40 procent zysków ze sprzedaży walki, bez żadnej gwarantowanej kwoty. Jakby jednak nie patrzeć, było co dzielić, sprzedano bowiem ponad 600 tysięcy płatnych abonamentów PPV.
Pojedynek ten miał dość jednostronny przebieg. Górujący nad większym rywalem sprytem, szybkością i techniką Jones bardzo skutecznie wykorzystywał swoje atuty. Ruiz powinien robić wszystko, by uniemożliwić Royowi bicie lewego prostego i spychać go do lin, gdzie masą ciała mógłby go solidnie zmęczyć, a wiemy, że Ruiz z takiej postawy słynął. Tymczasem ku mojemu zaskoczeniu, walka toczyła się głównie na środku ringu, gdzie czujący się jak ryba w wodzie Roy Jones momentami wręcz ośmieszał bezradnego Ruiza - lewy prosty, prawy bezpośredni, typowe dla Jonesa "myczki" - wszystko bite przy ogromnej szybkości i dynamice, na które dziurawy w obronie Ruiz absolutnie nie mógł reagować. Mało Ruiza w Ruizie - nawet Norman Stone jakiś taki spokojny i dopiero w końcówce się uaktywnił. Pojedynek warty obejrzenia, bo jednak rzadko mamy okazję oglądać półciężkiego z ciężkim w pojedynku o mistrzostwo świata - technika, spryt i szybkość - tym Roy Jones zdominował Ruiza i wygrał po 12 rundach w pełni zasłużenie.
Nowy mistrz nie miał jednak zamiaru bronić pasa w kategorii ciężkiej i szybko powrócił do limitu wagi półciężkiej, wakując zdobyty wcześniej tytuł. Walka o porzucony przez Jonesa pas odbyła się pod koniec roku 2003, a przystąpił do niej nie kto inny jak John Ruiz. Przeciwnikiem byłego mistrza był Hasim Rahman. Po niesamowicie nudnej walce Ruiz ponownie znalazł się w posiadaniu mistrzowskiego pasa. Po zastopowaniu w kolejnej walce Fresa Oquendo (polecam), oponentem Ruiza został nasz Andrzej Gołota. Ciesząca się dużym zainteresowaniem walka wzbudzała mnóstwo emocji tak w Polsce jak i wśród naszych rodaków mieszkająch w USA. Do walki doszło 13 listopada 2004 roku w słynnej Madison Square Garden. Gołota przystępował do niej po zremisowanym pojedynku z Chrisem Byrdem, w którym zostawił po sobie dobre wrażenie. Zarówno kibice jak i sam Andrzej zdawali spobie sprawę, że jeśli nie w walce z Ruziem, to już chyba w żadnej innej Gołota nie zdobędzie mistrzowskiego pasa. Przed walką Ruiz był pewny siebie i pozostawał w dobrym samopoczuciu:
- Obejrzałem tyle walk Gołoty, że widzę go wszędzie, nawet mijając ludzi na ulicy mam wrażenie, że właśnie minąłem Gołotę - mówił ze śmiechem. - Szanuję każdego boksera, bo to ciężki kawałek chleba. Nie wiem, jak potoczy się ta walka. Czasami masz lepszy dzień i wszystko ci wychodzi, a czasami jest gorzej.
Walka rozpoczęła się dla Polaka znakomicie. Już w drugiej rundzie Ruiz dwukrotnie lądował na deskach. Emocje udzielały się nie tylko nieszczędzącym sobie wzajemnych fauli pięściarzom, ale i trenerom. Szczególnie trener Ruiza znany z ekspresyjnego zachowania w narożniku Norman Stone był tego dnia bardzo nabuzowany, po jednej z rund musiał nawet udać się do szatni wyproszony z narożnika przez sędziego Neumanna. Z biegiem czasu walka stawała się coraz bardziej wyrównana, a do głosu zaczął dochodzić Ruiz, który często akcentował końcówki rund i od czasu do czasu zaskakiwał Gołotę silnym uderzeniem. Walka nie porywała, lecz po ostatnim gongu zarówno Gołota jak i większość fanów zgromadzonych w hali była pewna zwycięstwa Polaka. Niestety i tym razem sędziowie nie spojrzeli na Andrzeja przychylnym okiem, jednogłośnie opowiadając się za Ruizem, co z pewnością można uznać za kontrowersję. Sam punktowałem walkę trzy razy i nigdy nie wyszło mi zwycięstwo Johna.
Po przegranej, lecz ostatecznie uznanej za nieodbytą walce z Jamesem Toneyem, Ruiz wybrał się do Niemiec, by zmierzyć się z olbrzymem z Rosji Nikołajem Wałujewem. Po kontrowersyjnej punktowej porażce bohater tego tekstu stanął do eliminacyjnej walki WBA z Rusłanem Czagajewem ponownie na terenie Niemiec. Mimo dobrej postawy przegrał decyzją sędziów po 12 rundach.
- W Niemczech podobało mi się wszystko oprócz werdyktu naszej walki. Już w trakcie walki myślałem sobie, że to najłatwiejsza walka dla mnie od wielu lat. Nie mogę uwierzyć, że dali mu zwycięstwo - mówił o walce z Wałujewem.
Wprawdzie humory fanów Ruiza mogła poprawić jeszcze wygrana nad Otisem Tisdalem, lecz spadek dyspozycji i znak wielu zawodowych walk i wieku było widać gołym okiem. Po nudnej i wygranej na dystansie dwunastu rund walce z Jameelem McCline'em Ruiz ponownie dostał szansę zdobycia pasa niezwykle mu przyjaznej federacji WBA. Rewanż z Wałujewem w sierpniu roku 2008 nie porwał fanów i ponownie zakończył się nieznaczną porażką punktową Johna. 3 kwietnia 2010 roku Ruiz stoczył ostatnią zawodową walkę. Po jednostronnym pojedynku zakończonym w dziewiątej rundzie poniósł ostatnią porażkę w karierze, a tym, który mu ją zafundował był znakomity David Haye. Ruiz po tej walce zakończył karierę z bilansem 44-9-1.
Po latach wieloletni opiekun Ruiza, wspominany już Norman Stone tłumaczył, dlaczego to właśnie John Ruiz był tym, dla którego trener poświęcał mnóstwo czasu przez wiele lat i czemu to właśnie z Ruizem Stone postanowił stworzyć duet:
- Johnnie to wspaniały facet. Nie da się go nie lubić. Chciałem z nim pracować, bo widziałem, że poświęca się w 110 procentach. Już jako młody chłopak ciągle przesiadywał w sali gimnastycznej. Grał w koszykówkę, grał w piłkę, biegał, skakał. Widać było, że nienawidzi bezczynności.
W kwietniu 2011 roku w Bostonie uroczyście otworzono szkółkę bokserską, której właścicielem i założycielem jest właśnie John Ruiz. "Quietman Sports Gym" - bo taką nazwę nosi szkółka, nie jest nastawiona tylko i wyłącznie na szkolenie młodych pięściarzy. Trenują w niej na co dzień również lekkoatleci, wojownicy MMA czy futboliści. Wszystko dzięki dużej przestrzeni i urozmaiconemu wyposażeniu.
- Boks był ważną częścią mojego życia już od nastoletnich lat. Chcę dać dzieciakom miejsce do spędzania czasu, rozwijania umiejętności. Dziś jest tyle złych pokus dla młodych ludzi. Postaram się przekazać swoją wiedzę, którą nabyłem przez długie lata kariery bokserskiej, postaram się spędzać tutaj dużo czasu. Gdy nie będzie mnie w mieście, pieczę nad szkółką będzie sprawował mój brat Eddie. Zamierzam pomagać młodym ludziom zarówno w szkoleniu i poprawianiu umiejętności czysto sportowych, jak i w prowadzeniu ich karier, zajmiemy się aspektem biznesowym, kontraktami. Przez całą moją karierę spotkałem się z każdym aspektem boksu zawodowego - mówił Ruiz podczas uroczystości inaugurujących działanie szkółki.
John Ruiz jest również założycielem fundacji charytatywnej "Ruiz Foundation". Ma ona na celu pozyskiwanie sponsorów dla szkół, finansowanie obozów sportowych i zakup sprzętu sportowego dla dzieci. Dzięki jego fundacji wiele szkolnych placówek w USA miało okazję gościć byłych legendarnych pięściarzy, koszykarzy czy futbolistów.
- Gdy byłem zawodowym bokserem, zawsze z chęcią odwiedzałem dzieciaki w szkołach, odpowiadałem na pytania i obdarowywałem drobnymi upominkami. Dziś widzę, że szkoły borykają się z problemami finansowymi, a cięcia najczęściej dotykają właśnie wychowania fizycznego. Dzięki działaniu fundacji chcę uświadomić dzieci, że rozwój, wychowanie fizyczne i zdrowa rywalizacja, to podstawy dzięki którym można spełnić swoje marzenia, zarazić się magią sportu. Mówię im, by spojrzeli na mnie - byłem takim samym dzieciakim jak wy - dzięki miłości do boksu mogłem zwiedzić cały świat, poznać mnóstwo ludzi - tłumaczy Ruiz.
Już po zakończeniu kariery nigdy nie pojawiały się głosy o powrocie Johna na zawodowe ringi. Sam Ruiz tak się do tego odnosił:
- Zrobiłem już wszystko, co miałem do zrobienia. Jeśli wracasz do boksu tylko dla pieniędzy, to nigdy nie jest to dobre. Nie czuję już takiego głodu boksu, to dobry moment, by zakończyć karierę.
Prywatnie John jest przykładnym mężem uroczej Maribelle i ojcem trójki dzieci (synowie John i Joaquin oraz córka Jocelyn).
Podsumowując powiem tylko, że osobiście lubię wracać do walk Johna Ruiza. Styl w jakim boksował nie porywał, ale kilka walk z pewnością mogło się podobać. Dobry człowiek i dobry bokser - cieszę się, że ktoś taki jest reprezentantem mojej ukochanej dyscypliny sportu.
Opracowanie: Krystian Sander
dlugie to ale poczytam sobie bo nie wiem az tyle o ruizie
Swoja droga to kiedys probowalem analizowalem styl w jakim boksowal Ruiz,moze ktos ma jakis pomysl?
Ruiz miał kilka naprawdę dobrych walk, pamiętam jak Holy powiedział że niby nic wielkiego się nie działo ale zawsze po kilku rundach z Johnem nie miał już siły oddychać. Dodam jeszcze że Holy po serii ciosów sierpowych Ruiza padł na deski i był liczony, a nawet Lewis nie potrafił do tego doprowadzić.
a Ruiza ciezko sie ogladało ale osiagniecia ma imponujace , gdyny był Polakiem juz mialby pare rond i mostow swojego imienia
Cóż jedno nie można odmówić Ruizowi zaciętości i pracowitości.