MARIAN KASPRZYK - MISTRZ PIĘŚCI, KTÓRY ODNALAZŁ DROGĘ DO BOGA
- Niektórzy pytają: jaką miałeś najlepszą walkę? To ja odpowiadam: najlepszą walką była ta o powrót do Pana Boga. - mówi Marian Kasprzyk, który uznawany jest za jednego z najlepszych polskich pięściarzy w historii. Kiedyś całkowicie poświęcił się sportowi, dziś jest człowiekiem naprawdę szczęśliwym. To szczęście odnalazł w modlitwie, w codziennej rozmowie z Panem Bogiem. Był sportowcem nietuzinkowym, który w swoim życiorysie miał złoty medal olimpijski z igrzysk w Tokio (1964) i mury więzienia.
Powrót do Boga
Rok 1992. Kasprzyk był już na rencie. Miał kłopoty z kręgosłupem. Tymczasem wykryto u niego guza przełyku. Lekarze ze szpitala w katowickiej Ligocie interweniowali błyskawicznie.
- Wyczułem, że skoro tak szybko działają, to pewnie nie jest ze mną dobrze - mówi 73-letni dzisiaj Kasprzyk.
I nie mylił się. Jego stan był bardzo poważny.
- Miałem guza na sześć centymetrów. Wycięli mi przełyk, żołądek i śledzionę. Operacja trwała dziewięć godzin. Jestem w środku pusty, ale za to pełny duchowo. Z tego najbardziej się cieszę i za każdym razem dziękuję Bogu za chorobę. Przed operacją wyspowiadałem się i wróciłem do Boga. Za pokutę dostałem, by odmówić dziesiątkę różańca. Od tego czasu non stop odmawiam różaniec. Modlitwy zaczynam o piątej rano. Codziennie odmawiam wszystkie tajemnice różańca i do tego litanię - opowiada jak odnalazł Boga na nowo. Jak sam podkreśla, zawsze był wierzący, ale na Boga zawsze brakowało czasu.
Złoty medal w Częstochowie
Duży blok na osiedlu Beskidzkim w Bielsku-Białej. Stamtąd rozciąga się wspaniały widok na Beskid Śląski. Mieszkania Mariana Kasprzyka nie sposób nie znaleźć. Jest jednym z niewielu lokatorów, których nazwisko widnieje w spisie. Drzwi wejściowe zaś zdobione są kołami olimpijskimi. Tak, by nikt nie miał wątpliwości, że tutaj mieszka były reprezentant Polski, a do tego uczestnik igrzysk. Choć Kasprzyk od wielu lat mieszka sam, bo żona, która chorowała na stwardnienie rozsiane, zmarła w 2001 roku, to jednak mieszkanie jest zadbane.
- Zostałem sam, ale sobie radzę - śmieje się były znakomity pięściarz, który od razu proponuję kawę. I choć sam wypił już jedną z księdzem w parafii w Kamienicy, to jednak też robi sobie małą czarną do towarzystwa.
W tym czasie podziwiam ścianę chwały. Bo chyba tak można nazwać zbiór kilkuset nagród w postaci medali, pucharów, odznaczeń. To wszystko zdobycze Mariana Kasprzyka. Wnikliwie szukam medali olimpijskich, ale mam z tym problem.
- Brązowy z Rzymu jest tutaj - pokazuje mi gospodarz, który akurat wrócił z kawą. - A gdzie złoty? - pytam. - Złoty medal jest w Częstochowie, oddałem go jako wotum. Znajduje się gdzieś w skarbcu na Jasnej Górze. Jeszcze żona wtedy żyła. Nie mówiła już. Dałem jej go pocałować i razem z proboszczem z Kamienicy księdzem Władysławem Droździkiem pojechaliśmy do Częstochowy. Kiedy na początku powiedziałem mu o tym, to myślał, że żartuję - wspomina.
W domu ma replikę "złota". Dostał od nieżyjącego już Jerzego Kuleja. Miał nawet dwie sztuki, ale jedną podarował znajomym.
- Medal nie jest najważniejszy. Najważniejsze jest to, że ludzie pamiętają o mnie - śmieje się Kasprzyk.
Olimpijskie różańce
W pokoju, w którym siedzimy w oczy rzuca się jeszcze różaniec wiszący na ścianie nad stolikiem. Paciorki są w kolorze kół olimpijskich.
- To od pewnego czasu moja nowa pasja. Składam różańce. Dzięki temu czas szybciej leci. A co z nimi potem robię? Rozdaję kolegom i sportowcom - mówi Kasprzyk, który znajduje się w znakomitej formie. Pewnie teraz gdyby poszedł na salę treningową, to zlałby jeszcze niejednego młokosa. A do tego ta wielka radość z życia u niego, którą widać na każdym kroku.
- Jestem mocny, bo sie modlę. Jakbym się nie modlił, byłbym cienki. To tak samo jak z treningiem. Jak ćwiczysz jesteś mocny, jak nie, to jesteś słabiak - porównuje.
Lubi wracać do tego, co wydarzyło się po jego operacji. Do tego, jak wrócił do Boga.
- Kiedy na początku zacząłem się tak gorliwie modlić bardzo dużo płakałem. Nie było właściwie takiego dnia, żebym nie płakał. To było jakby takie oczyszczenie. W ten sposób żałowałem. Po kilku latach takich gorliwych modlitw odczułem, jakby coś tknęło mnie na piersi. Stwierdziłem, że to może przyszedł do mnie duch święty, zacząłem wówczas szlochać. Tak sam od siebie. Bez powodu. Później podczas modlitw zdarzało mi się to już rzadziej, ale od czasu do czasu też jeszcze uronię kilka kropel łez - opowiada.
Kiedy jednak pytam, czy nie jest traktowany jak dziwak, odpowiada: - Nie jestem wariatem, jeżeli chodzi o wiarę. Mogę z każdym porozmawiać. Jestem pozytywnie nastawiony do ludzi. Nie wstydzę się swoich modlitw. Może na początku uznawali mnie za dziwaka, ale mi to nie przeszkadzało. Oni robili swoje, a ja swoje. Niektórzy myśleli, że jestem nawiedzony. Ale jaki nawiedzony? To, że do kościoła pójdę, to jestem nawiedzony, że klęczę, że się modlę? Przecież, jak wierzę, to wierzę. Niektórzy mówią, że są wierzący, ale nie praktykujący. Ale jak tak? Albo tak, albo tak?
W pokoju, w którym śpi, ma mnóstwo figurek i znaczków ze świętymi. Jest też klęcznik. To tam codziennie oddaje się rozmowie z Panem Bogiem. Codziennie też chodzi do kościoła.
- Dzięki temu czuję radość i spokój. Nic mnie nie interesuje. Jestem dzięki temu szczęśliwy i wyciszony. Ciężko to wyrazić słowami, jakie to uczucie. Nieraz chętnie krzyczałbym z radości, ale wtedy pewnie stwierdziliby, że oszalałem. Dlatego swoją wiarę musze okazywać tak, żeby nie śmiali się ze mnie - mówi.
Przemycony w walizce
O swojej wierze i przemianie Kasprzyk opowiada bardzo chętnie. Z uśmiechem na twarzy wraca też do kariery sportowej. A ta była naprawdę imponująca.
Kasprzyk urodził się w 22 dniu II wojny światowej w Kołowaniu koło Kielc. Już w pierwszym roku wojny do Niemiec został wywieziony jego ojciec, który trafił do rolnika do Wschowej, obecnie na Ziemi Lubuskiej. Niemiec ten zgodził się na przyjazd całej rodziny Kasprzyków. Kłopoty były jednak z Marianem, który nie miał jeszcze dwóch lat, a przepisy zabraniały "niewolnikom" podróży z takimi dziećmi. Zdecydowano się więc zamknąć Mariana w walizce, a ten dzielnie zniósł podróż. Po zakończeniu wojny cała rodzina Kasprzyków wróciła do kraju i wylądowała na Ziemiach Zachodnich w Ziębicach. Tam też rozpoczęła się przygoda Mariana z boksem. W 1955 roku trafił do miejscowej Spójni (późniejszej Sparty) Ziębice.
Tyle tylko, że pierwsze kroki w sporcie stawiał nie w ringu, a na boisku piłkarskim.
- Też grałem w piłkę, jak każdy chłopak. Całkiem nieźle mi szło. Będąc jeszcze juniorem, grałem w pierwszej drużynie w Ziębicach. Taki byłem dobry. Grywałem zarówno w drużynie juniorów, jak i seniorów. Zapowiadałem się naprawdę na dobrego piłkarza. Byłem szybki i - co najważniejsze - miałem mocne uderzenie z dwóch nóg, co teraz jest rzadkością. Byłem błyskotliwy, miałem znakomite rozeznanie na boisku. Zanim dostałem piłkę, wiedziałem, jak będę chciał zagrać - opowiada.
Bokserskie początki
Do pójścia na salę bokserską Kasprzyka namówił jego brat Mirosław. To była chyba jedna z najważniejszych decyzji w jego życiu. Po zaledwie dwóch treningach młody Kasprzyk już wszedł do ringu.
- Miałem to szczęście, że nie było zawodnika w wadze koguciej, dlatego szybko wszedłem do ringu. Dwie pierwsze walki - o ile dobrze pamiętam - przegrałem. Wygrałem dopiero w trzeciej i wciągnąłem się w ten boks. Potem przyszła seria zwycięstw. Porażki doznałem chyba znowu w ósmej walce, ale niesłusznie. Powiedział mi o tym trener, bo sam nie miałem jeszcze takiego rozeznania w boksie - wspomina z uśmiechem.
Dość szybko młokos z Ziębic awansował do kadry Dolnego Śląska, a niebawem dołączył do czołówki zawodników w kraju.
- Nie byłem jednak zbyt znany, więc zdarzało się, że sędziowie mnie przekręcali. Trochę się tym podłamywałem, ale brat powiedział mi, żebym sie tym nie przejmował, tylko zaczął jeszcze solidniej trenować. I tak też robiłem - mówi.
W 1958 roku znakomita wówczas drużyna BBTS Bielsko-Biała zaprosiła do siebie mocny zespół z NRD Aktivist, odstępując drugi mecz pięściarzom Ziębic. W tym meczu w II rundzie Kasprzyk znokautował znanego niemieckiego boksera Voigta.
- Wygrałem z Niemcem przed czasem. Bez żadnego treningu. Nie ćwiczyłem wówczas, bo akurat była przerwa w sezonie. Na tym meczu byli działacze z Bielska-Białej. Od razu zaczęli podpytywać, czy nie przyszedłbym boksować do BBTS. I tak związałem się z tym miastem.
W jednej ze swoich pierwszych walk w nowym klubie pokonał wielką postać, jak na ówczesne czasy, Henryka Niedźwiedzkiego. Zawodnik ten słynął z nokautującego ciosu lewą ręką, a do tego był brązowym medalistą igrzysk olimpijskich z Melbourne (1956). Ten pojedynek był przepustką dla Kasprzyka do reprezentacji Polski, do której wdarł sie przebojem.
- Walczyć z orzełkiem na piersi i bronić polskich barw, to było dla mnie naprawdę coś wyjątkowego - mówi.
Droga na sportowy szczyt
W ten sposób rozpoczęła się droga Kasprzyka na sportowe szczyty. Niemal od początku Kasprzyka nazywano "Małym Pappem" lub "Polskim Pappem" z racji tego, że wyglądem i stylem boksowania przypominał sławnego Węgra.
"Potężnie zbudowany, niski, dysponował piekielnie mocnym uderzeniem i w nim przede wszystkim szukał narzędzia prowadzącego do sukcesów. Boksował bardzo efektownie, nisko pochylony zwlekał z akcjami, wyczekiwał, by w sekundę potem z furią atakować z doskoków i wypuszczać serie groźnych, błyskawicznych ciosów, zwłaszcza gdy udawało mu się zapędzić przeciwnika do lin. Był prawdziwym królem ciosów sierpowych. W jego walkach był zawsze element dramatu, nokaut stale wisiał w powietrzu, widownia wprost chłonęła jego akcje" - tak charakteryzował Kasprzyka Jacek Wasilewski, były prezes Polskiego Związku Bokserskiego, w swojej książce "Złote lata polskiego boksu".
W 1960 roku na przedolimpijskich mistrzostwach Polski, Kasprzyk spotkał się w ćwierćfinale wagi lekkopółśredniej z wielką nadzieją polskiego pięściarstwa - Jerzym Kulejem, który rok wcześniej zadebiutował na seniorskich mistrzostwach Europy w Lucernie. Liczono, że Kulej będzie silnym punktem polskiej ekipy na igrzyskach olimpijskich w Rzymie (1960). I faktycznie Kulej wygrał z Kasprzykiem 3:2, a walka toczyła się w niesamowitym tempie, zaś obaj pięściarze zasypywali się gradem ciosów. Tymczasem zaraz po turnieju to Kasprzyka skierowano do krawca, by ten zdjął z niego miarę na olimpijski garnitur.
- Po co to? - próbowałem się bronić. Przecież Kulej był lepszy, wygrał! A na to trener Stamm: Nie szkodzi, ty jesteś turniejowcem, w Rzymie wszystkich poprzewracasz! – wspomina po latach Kasprzyk.
Niepokonany w Rzymie
Trener Stamm miał nosa. W pierwszym pojedynku Kasprzyk w II rundzie znokautował Hiszpana Carlosa Garbię, w kolejnej wypunktował Węgra Gyulę Pala. W ćwierćfinale rywalem Polaka był obrońca mistrzowskiego tytułu z Melbourne, Ormianin w barwach Związku Radzieckiego, Władimir Jengibarian. Ten sam, który przed czterema laty wyeliminował Leszka Drogosza.
- Wygrałem z nim, ale doznałem wówczas kontuzji. Miałem rozbity łuk brwiowy. Zrobił się krwiak, który spadł mi na oko. Kompletnie nic nie widziałem - opowiada Kasprzyk.
- Doktor Moskwa dał mi lód w woreczku. Przyłożyłem do oka. Prawie całą noc nie spałem, trzymając go na oku. Nawet zaczęło mi się wydawać, że widzę na oko, ale kiedy popatrzyłem do lusterka, oko było zarośnięte przez krwiaka. Oczywiście nie dopuścili mnie do startu - dodaje.
W półfinale przeciwnikiem Kasprzyka miał być pięściarz z Ghany Quartey. Polak nie został jednak dopuszczony do walki. I choć nie przegrał żadnej walki, to jednak musiał zadowolić się brązowym medalem.
- Było rozczarowanie, bo naprawdę czułem się mocny. Wracałem jednak do kraju jako bohater. Przecież wywalczyłem brązowy medal, ale nie przegrałem na igrzyskach walki - wspomina.
Pamiętna sylwestrowa noc
Kilka miesięcy później znów głośno zrobiło się o Kasprzyku. 12 stycznia 1961 roku na ostatniej stronie "Przeglądu Sportowego" ukazała się informacja pod wiele mówiącym tytułem "Koniec jednej kariery". Tego dnia gazety w swoich rubrykach podały wiadomość Polskiej Agencji Prasowej o aresztowaniu Mariana Kasprzyka z powodu chuligańskich wybryków w stanie nietrzeźwym na zabawie w Ziębicach.
"Na sylwestrowej zabawie o godzinie 5 rano Kasprzyk, będąc zamroczony pobił pracownika Spółdzielni Spożywców pana K. S., który znosił do bufetu puste butelki. Już na ulicy Kasprzyk wywołał drugą awanturę. Kolejnymi jego ofiarami byli kapitan Wojska Polskiego R. B. i jego małżonka. Kasprzyk na zwróconą mu przez oficera uwagę, aby zachowywał się przyzwoicie, poturbował go i przewrócił. Na wniosek prokuratora został aresztowany i obecnie za kratkami w dzierżoniowskim więzieniu oczekuje rozprawy sądowej" - brzmiał komunikat.
Ostatecznie władze Polskiego Związku Bokserskiego konflikt jakoś załagodziły, dyskwalifikując Kasprzyka na pół roku, ale w zawieszeniu. Za pracę wychowawczą wziął się sam Stamm, który wysłał brązowego medalistę z Rzymu na ME w Belgradzie. Tam Kasprzyk wywalczył brązowy medal, startując z niewyleczoną kontuzją ręki.
- W zasadzie to nie zrobiłem tam nic złego. Wojował tam mój kolega, ale wziąłem to na siebie. Ten kapitan, z którym zresztą się poznałem i gorzałkę nawet wypiłem, to był bardzo fajny gość. Był zdenerwowany, zresztą kobieta z którą był, również. Poszli na milicję i zgłosili, że ktoś go pobił. Ta pani powiedziała, że jakiś Papp go pobił. Zapytali: jaki Papp? A mój kolega krzyczał w czasie tej akcji, przecież to jest "polski Papp". Więc skojarzyła. Wyszło trochę śmiesznie - opowiada po latach.
Sportowa śmierć
Śmiesznie nie było jednak kilka miesięcy później. Latem 1961 roku Kasprzyk zabrał swoją narzeczoną do restauracji turystycznej pod Bielskiem. Napatoczyło się tam pijane towarzystwo, w którym był także milicjant. I to właśnie on zaczął się przystawiać do kobiety, która przyszła z Kasprzykiem - dostał więc straszne lanie. Natychmiast sprawą zajął się prokurator, a potem sąd, i Marian Kasprzyk dostał karę bezwzględnego pozbawienia wolności.
"Na posiedzeniu Zarządu Polskiego Związku Bokserskiego omawiano m.in. kolejne chuligańskie wystąpienia znanego boksera – Mariana Kasprzyka. Na wniosek Komisji Dyscyplinarnej powzięto uchwałę skreślającą Kasprzyka na zawsze z listy członków PZB!" – tak brzmiał komunikat PZB. Jak sportowa śmierć.
- Tym razem trafiło na milicjanta, ale przecież nie miał na czole wypisane, że nim jest. Był troszkę wypity. Dostałem pierwszy, ale nie wiedziałem od kogo. Pomyślałem: przecież nie będą mnie bili. Niepotrzebnie oddałem. Tam ich było trzech, ale to był odruch. W sumie wszyscy oberwali ode mnie, ale tylko jeden złożył doniesienie - opowiada o tamtych wydarzeniach.
- Dostałem rok, ale zostałem zwolniony warunkowo. Na "wczasach" byłem wówczas osiem i pół miesiąca - dodaje.
Wyrok odsiadywał w więzieniu w Katowicach. W Bielsku-Białej akurat był remont zakładu karnego. Na wolność wyszedł w 1962 roku.
- To był dla mnie bardzo ciężki okres. Ale byłem młody i jakoś to przeleciało. Było żal tej sytuacji. To była przecież taka pierdoła. Mówiłem jednak swoim współwięźniom, że i tak pojadę na kolejne igrzyska, choć nałożono na mnie dożywotnią dyskwalifikację na wszystkie dziedziny sportu. To było przecież nieporozumienie - mówi.
Choć na przestrzeni roku Kasprzyk brał udział w dwóch głośnych walkach, to jednak wcale nie był typem chuligana i łobuza, a na takiego kreowały go wówczas media.
- Wcale nie byłem typem niepokornym. Wręcz przeciwnie. Byłem taki "do rany przyłóż". Byłem bardzo spokojny, ale zrobili ze mnie drania - złości się dzisiaj, że wówczas przyszyto mu taką łatkę.
"Kasprzyk był w rzeczywistości bardzo spokojnym mężczyzną i poza opisanymi wypadkiem nie było z nim żadnych kłopotów natury wychowawczej" - pisał Wasilewski w swojej książce, co tylko potwierdzało wcześniejsze słowa Kasprzyka.
Wielki powrót
Po zakończeniu odsiadywania wyroku Kasprzyk nie wrócił od razu na salę treningową.
- Przez te dwa lata nie trenowałem regularnie. Chodziłem na salę tylko wtedy, kiedy miałem na to ochotę. Na szczęście nikt mnie nie wyganiał z treningu. W końcu otrzymałem powołanie na zgrupowanie kadry i nie ukrywam, że byłem zdziwiony, bo przecież ciążyła na mnie dyskwalifikacja. Przyjechałem do Cetniewa i jak gdyby nigdy nic rozpocząłem treningi. Tam sparowałem z zawodnikami z lekkopółśredniej (waga wyżej) i lekkośredniej. Koledzy myśleli, że pewnie nie jestem już tym samym zawodnikiem i nie zachowywali się zbyt ładnie. Myśleli, że mi dołożą, bili po komendzie, faulowali, a tymczasem ja im dołożyłem po nokaucie. Trener Feliks Stamm zobaczył co się stało, bo przecież ja prawie w ogóle nie trenowałem, a ci dwaj byli mistrzami Polski. Nie biłbym tak mocno, bo to przecież tylko sparing był, ale skoro tak nieładnie się zachowywali, to co miałem robić. Ale nawet dobrze, że tak się stało, bo dzięki temu wywalczono odwieszenie mnie i mogłem się ubiegać o start na igrzyskach - wspomina.
Okazało się, że pobity milicjant został wyrzucony ze służby za notoryczne pijaństwo i chuligaństwo. Pomogło to trochę naszemu pięściarzowi. Okoliczność ta ułatwiła bowiem działaczom BBTS targi z władzami polskiego sportu. Prośbę do władz polskiego sportu o cofnięcie dożywotniej dyskwalifikacji dla Kasprzyka kierują: rada narodowa, organizacja młodzieżowa z zakładu pracy, w którym zatrudniony jest Kasprzyk, Milicja Obywatelska. Osobistą porękę daje też jeden z najwybitniejszych polskich bokserów Zbigniew Pietrzykowski. Dyskwalifikacja zostaje cofnięta warunkowo.
Kasprzyk, który przytył i przeniósł się do wagi półśredniej, zaczął powoli odzyskiwać dawną formę. Przed igrzyskami w Tokio (1964) było jasne, że o wyjazd do stolicy Japonii Kasprzyk będzie musiał zmierzyć się z Leszkiem Drogoszem, trzykrotnym mistrzem Europy. Podczas eliminacji mistrzostw Polski Drogosz przez całą walkę miał wyraźną przewagę techniczną, ale w III rundzie silny sierpowy Kasprzyka powalił go na ring. Sytuacja powtórzyła się na obozie w Cetniewie i wówczas stało się jasne, że do Tokio pojedzie Kasprzyk.
Tam brązowego medalistę z Rzymu czekała ciężka przeprawa. Najpierw pokonał Chilijczyka Misaela Vilugrona, ale tylko 3:2.
- To była dla mnie bardzo trudna walka. Czułem olbrzymią presję. Wygrałem przecież rywalizację z Leszkiem Drogoszem. Tak się zdarzyło, że dwukrotnie posłałem go na deski podczas naszych eliminacji, ale może nerwowo nie wytrzymywał. Presja w tej pierwszej walce w Tokio była ogromna. Gdybym przegrał, to w kraju odezwałyby się głosy, że mnie odwieszono, a ja zawiodłem. Wiedziałem, że jak ją wygram, to potem będzie dobrze. Miałem też trochę szczęścia w tej walce - przyznaje Kasprzyk, który następnie odprawił Nigeryjczyka Alimi Sikiru (5:0), ale - jak sam mówi - z zawodnikiem tym była przedziwna sytuacja.
- Zbiłem go strasznie. Ale za to był z nim niezły cyrk. Kiedy bowiem wszedł do ringu okazało się, że to jest zawodnik z innej wagi. Na ważeniu był inny, a do ringu wszedł inny. To były straszne jaja. Inny się ważył, a inny boksował. Nie wiedziałbym, bo nie lubię patrzeć na walki swoich najbliższych rywali, żeby potem nie główkować, tylko robić swoje, ale Felek Stamm powiedział jednak, żebym rzucił okiem na walkę wysokiego Nigeryjczyka. Na wadze jednak był Afrykanin znacznie niższego wzrostu. Niewiele wyższy ode mnie. W ringu był za to zawodnik o głowę wyższy ode mnie. Nie było możliwości złożenia protestu. Pierwszą rundę boksowałem z nim dość ostrożnie, ale potem z nim pojechałem. Najważniejsze, że się rozkręciłem. Aż za luźny byłem - opowiada.
W identycznym stosunku Kasprzyk pokonał w ćwierćfinale zawodnika gospodarzy Kisihijro Hamadę. Półfinałowym rywalem Kasprzyka był Włoch Slviano Bertini, który uległ Polakowi 2:3. W finale na Kasprzyka czekał Richardas Tamulis, Litwin reprezentujący barwy ZSRR, który świetnie mówił po polsku.
Złoto ze złamanym kciukiem
- Wygrałem i z tego się cieszę. To fajne uczucie zostać mistrzem olimpijskim. Z Ryśkiem wygrałem w finale ze złamanym kciukiem. Przyszedłem do narożnika i mówię, że złamałem rękę. Trener zapytał, czy mnie poddać, ale w ogóle nie brałem tego pod uwagę. Mówi się, że wygrałem jedną ręką, ale ciosy zadawałem też tą złamaną. Dzięki niej wygrałem trzecią rundę - wspomina.
Kasprzyk pozostawał zatem niepokonany na dwóch kolejnych igrzyskach. Do tego jego heroiczna postawa w Japonii była prawdziwą rehabilitacją w polskim sporcie.
Kasprzyk był trzecim Polakiem w ciągu zaledwie godziny, któremu zagrano Mazurka Dąbrowskiego w hali Korakauen. Wcześniej na najwyższym podium stawali Józef Grudzień i Jerzy Kulej.
"Złoty finisz pięściarzy!!! Grudzień, Kulej, Kasprzyk. Piękne, wspaniałe olśniewające zakończenie polskich startów w Tokio: trzy razy biało-czerwona flaga powiewała z najwyższego masztu w hali Korakauen, trzy razy słuchaliśmy Mazurka Dąbrowskiego, trzykrotnie złote medale - symbol najwyższego sportowego triumfu - zdobiły koszulki reprezentantów Polski" - relacjonował Jerzy Zmarzlik dla "Przeglądu Sportowego". Nigdy wcześniej i nigdy później nie było takiej godziny w historii polskiego sportu! Nie dziwi zatem fakt, że świętowanie tego sukcesu trwało do białego rana.
Tokio zapamiętał nie tylko z racji sukcesu sportowego.
- To był zupełnie inny świat. U nas było cienko, taka szarzyzna była. Nie ma nawet w ogóle co porównywać. Tam było mnóstwo sklepów, świateł. No coś niesamowitego. Kupiłem tam trochę fajnych ubrań dla siebie i żony. Sweterki, spódniczki, polówki. Człowiek nie miał się w co za bardzo ubrać u nas w Polsce - mówi.
Zresztą do dziś modnie się ubiera i - co najważniejsze - lubi chodzić na zakupy. Zresztą w szafie ma niesamowitą wręcz kolekcję krawatów. Jest tam chyba kilkaset sztuk. Prawie wszystkie nowe.
Sfilmowana kariera
Z igrzysk w Tokio wracał statkiem, pociągiem i samolotem. To właśnie w drodze powrotnej z tej imprezy powstał pomysł na film "Bokser". Jego długa kariera, ukazująca, jak z zadziornego chłopaka wyrasta mistrz olimpijski i nauczyciel trudnej młodzieży, okazała się godna sfilmowania. Wyreżyserowaniem filmu "Bokser" (1967), który opowiada tylko nieco upiększoną historię Kasprzyka, zajął się Julian Dziedzina. Scenariusz do filmu napisali Bohdan Tomaszewski i Jerzy Suszka. W tytułową postać wcielił się Daniel Olbrychski, a filmowym rywalem bohatera został prawdziwy przeciwnik Kasprzyka z krajowych ringów… Leszek Drogosz.
- Na pomysł zrobienia filmu o mnie wpadł Bohdan Tomaszewski, kiedy razem wracaliśmy statkiem z Japonii. Mówiłem jednak, żeby był tylko taki w porządku. W filmie jest jednak, że z kastetem rzuciłem się na klienta. To były jaja, że tak zrobili.
Nie był jednak taki najgorszy, ale można go było zrobić lepiej - mówi Kasprzyk, który jest jednym z nielicznych polskich sportowców, jacy doczekali się filmu o swoich losach.
"Zamoczony" Meksyk
Mimo upływających lat, Kasprzyk wciąż był w formie. Na swoje trzecie igrzyska olimpijskie do Meksyku (1968) jechał mając 29 lat. Był zatem w najlepszym wieku dla pięściarza.
- Zamoczyłem ten Meksyk, a tam byłem w najlepszej formie i w najlepszym wieku dla boksera. Długo czekałem na pierwsza walkę. Aż siedem dni. To dało znać o sobie. Byłem przekonany, że jestem w stanie obronić złoty medal. Miałem w walce problemy ze spodenkami. Pękły na tyłku. Przypociłem się na rozgrzewce, a były one dopasowane. Robiłem przed walką przysiady i nic, a w ringu pękły - opowiada.
- Miałem wchodzić do klaty, już byłem rozgrzany, a tu nagle "stop". Okazało się, że przede mną ma być jeszcze jedna walka. Byłem już gotowy na wejście. Trochę było nerwów. A do tego "zdrewniały" mi nogi. Nie wiem, co się stało. Zamiast powiedzieć masażyście Stasiowi Zalewskiemu, milczałem. A może wtedy pomógłby mi. Chciałem ukryć przed trenerami ten fakt, żeby się nie denerwowali. Taki mądry byłem - dodaje.
W Meksyku Kasprzyk przegrał już w pierwszej rundzie. Uległ wówczas hiszpańskiemu Amerykaninowi - Armado Munzowi.
Trenerska kariera
Po powrocie do kraju Kasprzyk nie zdecydował się jeszcze na zakończenie kariery sportowej. Wciąż boksował w lidze, wydatnie przyczyniając się do awansu Górnika Pszów z III do I ligi. Z zespołem tym wywalczył nawet brązowy medal drużynowych mistrzostw Polski. Na swoje czwarte igrzyska olimpijskie jednak już nie pojechał.
- Mogłem jechać na igrzyska, ale w tej wadze wówczas lepszy był Janek Szczepański. Jeździłem wprawdzie na obozy kadry, ale byłem głównie sparingpartnerem. Nie brano mnie pod uwagę przy wyjeździe - mówi Kasprzyk, który w 1974 roku zawiesił rękawice na kołku i zajął się pracą trenerską.
- W tym zawodzie pracowałem chyba przez 15 lat. Nawet to nieźle szło, ale mistrza się nie dochowałem. Trzeba trafić na materiał, a poza tym wiele zależy od chłopaka. Jeżeli ktoś chce, to może wiele osiągnąć. Nad nikim jednak z batem nie stałem - opowiada.
Wielu zapamięta jego dowody dzielności, kiedy to pomagał swojemu wielkiemu przyjacielowi, Zdzisławowi Hryniewieckiemu - skoczkowi narciarskiemu, który w wyniku upadku został sparaliżowany.
- Z "Dzidkiem" zapoznałem się zaraz jak tylko przyjechałem do Bielska. On też był w BBTS. Jechałem akurat na turniej chyba do Poznania w 1960 roku. "Dzidek" wyjeżdżał właśnie na igrzyska. Tuż przed tym rozbił się na skoczni. Jeszcze chciał coś poprawiać w swoich skokach i poprawił. Na początku nie pił, bo liczył, że wyzdrowieje, ale potem się załamał. To był fajny kumpel - wspomina swojego przyjaciela, który zmarł w 1981 roku.
Gość na imprezach
Kasprzyk od czasu do czasu zapraszany jest na różne imprezy sportowe. Jest stałym bywalcem lekkoatletycznych mistrzostw Polski w Bielsku-Białej. Niedawno gościł też na zawodach Letniej Grand Prix w skokach narciarskich w Wiśle-Malince. Zdarza mu sie także bywać na galach bokserskich, choć coraz rzadziej.
- Jeździłem na gale, ale głównie po to, żeby spotkać się z chłopakami. U nas na galach oprawa jest lepsza od poziomu sportowego - śmieje się.
Cieszy się z faktu, że otrzymuje emeryturę olimpijską. Dzięki temu może prowadzić normalne życie.
- Ta emerytura olimpijska to wspaniała sprawa. Dzięki niej mogę spokojnie iść na kawę i zaprosić jeszcze kolegę - cieszy się.
Kasprzyk nie zapomina także o aktywności. Zdarzy mu się jeszcze uderzyć w worek na sali treningowej.
- Co to dla mnie. To mam wrodzone. Takie rzeczy już zostają - mówi.
Od pewnego czasu w Bielsku-Białej funkcjonuje szkółka pięściarska pod patronatem Mariana Kasprzyka. Na zajęcia uczęszcza tam wiele dzieciaków.
- Czasami pokażę coś, czasami coś wytłumaczę. Ale ci, co prowadzą zajęcia, mają na to papiery - wyjaśnia.
Na koniec naszego spotkania znowu wracamy do modlitwy i życia duchowego.
- Jestem przygotowany na wszystko, nawet na śmierć. Na każdego przecież przyjdzie czas. Śmierci się nie przekupi. Nie wszyscy jednak to łapią. Nie boję się śmierci. Dopóki nie zacząłem się modlić, nie miałem pojęcia, że tak wspaniale można żyć - kończy Kasprzyk.
Więcej na eurosport.onet.pl
I wszystko to prawda...tylko pozazdrościć.
Panie Tomaszu Kalemba, bardzo dziękuje!!!
Artykuł jest o Kasprzyku, świetnie napisany, na temat i jego kariery sportowej - i jego samego jako człowieka. Co, może ma ukrywać, że jest wierzący, żeby jakiemuś śmieciowi z bokser.org się przypodobać?
Artykuł czytałem z gęsią skórką na rękach. Ciekawa historia i sama osoba Kasprzyka.
Ja z zasady jestem niedowiarkiem w kwestii Boga,Ufo,Duchów itp. ale artykuł mnie się podoba.Fajnie czasem takie artykuły poczytać,poznać nieco bardziej sylwetki wielce zasłużonych.To lepsze niż kolejne spekulacje z kim zawalczy Floyd,albo kolejna gadka Chaveza jak to w rewanżu znokautowałby Martineza.
A Mistrz? Ostatnio mielismy z nim zgrupowanie w osrodku w Wisle .... zaskoczył wszystkich - do kazdego podszedł , pokazał gdzie robi błędy.
Ogolnie Dobry trener, i czlowiek.
Dziękuje!