PO MEDAL AUTOBUSEM
Brydż do rana, przygotowania w domu wariatów, szalona podróż na olimpijską walkę metrem i miejskim autobusem - tak rodził się pierwszy polski olimpijski medal w boksie i jedyny krążek zdobyty w Londynie w 1948 roku. Tak rodziła się legenda Aleksego Antkiewicza, pierwszego wielkiego pięściarza z kuźni Feliksa Stamma.
Żeby zrozumieć, jak w 1948 roku wyglądał nie tylko polski boks, ale sport w ogóle, wystarczy przytoczyć wypowiedź Stamma z tamtego okresu. – Przygotowania do igrzysk idą dobrze, ale nie jest łatwo. W kraju mamy dwa worki z prawdziwego zdarzenia i jedną gruszkę – opowiadał legendarny szkoleniowiec.
Gwoli ścisłości: dwa worki były w Warszawie, gruszka w Łodzi. Do zawodów w angielskiej stolicy nasi pięściarze przygotowywali się zaś w Dziekance pod Gnieznem (siedziba Polskiego Związku Bokserskiego mieściła się wówczas w Poznaniu). PZB jakimś cudem zdobył kilkadziesiąt par rękawic ze Stanów Zjednoczonych. Problem w tym, że do niczego się nie nadawały. – Raz użyć i na pamiątkę zostawić – oceniał Stamm.
Sami zawiozą
Treningi olimpijskiej kadry pięściarzy w Dziekance odbywały się w... Zakładzie Instytutu Badań Psychiatrycznych. – Rozbierz się pan do naga, zacznij tańczyć sambę, sami pana tam zawiozą – tak drogę do Dziekanki tłumaczył w 1948 roku zagadnięty przez wysłannika „PS" tubylec.
Co wspólnego może mieć zakład psychiatryczny z przygotowaniami olimpijskimi? Salę gimnastyczną. Na parterze instytutu mieszkali pacjenci, na pierwszym piętrze – olimpijczycy. Oprócz bokserów m.in. ciężarowcy i zapaśnicy. Treningom sportowców regularnie przyglądała się grupka ok. 100 specyficznych widzów. „Papa" Stamm nie owijał w bawełnę. – Alkoholicy i wariaci – opisywał kibiców.
Warunki nikomu nie przeszkadzały. Ba, trener znalazł nawet w tym olbrzymią zaletę. – Już chyba żaden z naszych asów nie dotknie kieliszka – mówił.
Antkiewicz szybko został pupilem Stamma. Jego pierwszy wielki uczeń był wyjątkowy nie tylko ze względu na historyczne wyczyny. Poza ringiem był oazą spokoju, w ringu zmieniał się w „Bombardiera z Wybrzeża". – Oczarował mnie swoim stylem, kiedy jako nastolatek chodziłem na mecze w hali na Wałowej w Gdańsku. Parł do przodu za wszelką cenę, zadawał mnóstwo ciosów. Dla niego liczyła się tylko ofensywa. Nie dawał rywalowi chwili spokoju. Jaki kibic nie lubi takiego boksu? – pyta Jerzy Gebert, wybitny radiowiec z Pomorza, który przygodę z Polskim Radiu w Gdańsku zaczął w 1950 roku.
Antkiewicz z sympatii szkoleniowca chętnie korzystał. Do Dziekanki przyjechał z ukochanym psem, który szybko stał się ulubieńcem olimpijczyków. A Stamm chwalił w wywiadach postępy pięściarza. – Największe poczynił Antkiewicz. W brydżu chyba nikt nie ma z nim szans – śmiał się szkoleniowiec.
Zadziorni kowboje
Warunki treningu w Dziekance były specyficzne, ale nie zaskoczyły polskich pięściarzy. Antkiewicz jeszcze przed wojną jako nastolatek toczył amatorskie pojedynki pokazowe w remizie na Oksywiu. Według legend i wielu źródeł miał wtedy walczyć z samym Zygmuntem Chychłą, pierwszym polskim bokserskim mistrzem olimpijskim z Helsinek (1952 r.). Problem w tym, że Chychła zaczął trenować boks w 1939 roku i miał wtedy 13 lat. – W całej karierze spotkali się w ringu oficjalnie raz. Był remis – zapewnia redaktor Gebert.
Podczas wojny Antkiewicz został wywieziony na roboty przymusowe do Niemiec, trafił do tzw. bauzugu – warsztatu naprawczego torów kolejowych. Wyzwolenia przez armię amerykańską doczekał się w bawarskim obozie pracy w Burghausen. W wojsku zza oceanu sporo było polonusów. Namówili oni Antkiewicza, by stoczył kilka walk z Amerykanami. Szło mu różnie. – Umiał jeszcze niewiele, ale wystarczyło to, by pokonać paru zadziornych kowbojów. Nagrodą było kilka tabliczek czekolady i karton papierosów – opowiada Gebert, który szybko zaprzyjaźnił się z Antkiewiczem. Ich przyjaźń przetrwała ponad pięć dekad, aż do śmierci naszego bohatera, w kwietniu 2005 roku.
O wojennych losach medalisty z Londynu wiele więcej nie wiadomo. – Z panem Aleksym można było pogadać o wszystkim, ale nie o tym – wspomina Kazimierz Adach, brązowy medalista IO z Moskwy z 1980 roku, najsłynniejszy wychowanek Antkiewicza trenera.
Wróćmy do powojennych lat. Antkiewicz wrócił do Gdyni w 1945 roku i za namową kolegi z przedwojennych czasów Bolesława Iwańskiego znów zaczął boksować. Miał sporo szczęścia, bo trafił na trenera Brunona Karnatha, który wkrótce został współpracownikiem Stamma. Dwa lata później Antkiewicz jest już mistrzem Polski (kategoria piórkowa), tytuł zdobywa jeszcze trzykrotnie, dorzuca złoto w wadze lekkiej.
200 procent normy
Tuż przed turniejem w Londynie Stamm był ostrożny w ocenach szans swoich zawodników. Przepowiedział jednak: „Za pięć lat nasz boks będzie potęgą". Nie mylił się. W 1953 r. w mistrzostwach Europy Polacy zdobyli 8 w 10 kategoriach wagowych, w tym 5 (!) złotych.
Antkiewicz pojechał do Anglii już jako człowiek żonaty. – Koledzy mówili mi, po co ci to, po co się tak spieszysz – wspominał na łamach „PS". Nie przejmował się tym, a Stamm nie krył pozytywnej zmiany u podopiecznego. – Jeśli kiedyś pracował na 100 procent, to teraz wyrabia 200 procent normy – chwalił szkoleniowiec. I dodawał: – Jeszcze niedawno uwagi mu nie można było zwrócić, teraz stał się bokserem zdyscyplinowanym.
Wyjazd na igrzyska olimpijskie w Londynie był nie lada wydarzeniem dla sportowców z kraju wyniszczonego wojną i zamkniętego za żelazną kurtyną. Przed podróżą pięściarze dostali minipodręcznik, jak radzić sobie w brytyjskiej metropolii. Czytamy w nim m.in., że napis „no smoking" oznacza bezwzględny zakaz palenia, a za dania i alkohole zamówione w restauracjach najlepiej płacić z góry. Wioska olimpijska mieściła się w West Drayton, a na zawody olimpijczyków dowoził specjalny autobus. I z powodu tego autobusu o mały włos medalu Antkiewicza w Londynie mogło nie być. W drugiej walce Polak miał zmierzyć się z Garcią Arcilą z Peru. Pojedynek zaplanowano na godz. 19.30. Stamm uznał więc, że z wioski na Wembley wyjadą autobusem o 18. Problem w tym, że pojazd się spóźniał. – Zapomnieli o nas chyba – spokojnie komentował potem Stamm. Czekając na autobus, taki spokojny jednak nie był. W końcu zdecydowano się na podróż komunikacją miejską. Charakterystyczny londyński bus na przystanku też zjawił się z opóźnieniem, 20-minutowym. Stammowi powoli puszczały nerwy, co zdarzało się bardzo rzadko. Do awantury doszło, gdy na przedostatnim przystanku szofer posłał jadącego z nim kolegę po paczkę papierosów. Tego dla naszego szkoleniowca było już za wiele. Po kilku ostrych słowach pod adresem kierowcy Polacy ruszyli truchtem do pobliskiej stacji metra. Wpadają na peron, pociąg przyjeżdża dosłownie w tej samej chwili. Szczęście? Po drodze kolejka niespodziewanie zatrzymuje się trzy razy!
Na stacji Wembley Stamm i spółka zameldowali się o 19.20. Kilkanaście minut później Antkiewicz nie dał najmniejszych szans Arcili. Rywal trzy razy lądował na deskach. Z relacji korespondenta „PS" Kazimierza Gryżewskiego wynika jednak, że walka nie była łatwa. – Zdał na dostatecznie – ocenia Antkiewicza, którego do wysiłku zmusiła przegrana zdaniem redaktora pierwsza runda.
W ćwierćfinale Polak pokonał Koreańczyka Bung Nan Su, w półfinale czekał na niego Ernesto Formenti. Kto wie, jak potoczyłaby się walka z Włochem, gdyby inny był kolor szarfy Polaka (ułatwiały sędziom punktowanie). Dotąd trzy razy Antkiewicz wychodził na ring z niebieską. W walce o finał dostał czerwoną. Przegrał na punkty. W pojedynku o brąz pokonał Argentyńczyka Francisco Nuneza. Walcząc oczywiście z niebieską szarfą.
Czekając na zegarek
– Trzeba było walić od pierwszego do ostatniego gongu, sędziowie byli południowcami, faworyzowali zabijaków – śmiał się po powrocie bohater z Londynu. W nagrodę za brązowy medal odebrał sporo gratulacji. I to by było na tyle, jeśli chodzi o nagrody. Kiedy pod koniec roku wygrał plebiscyt „PS" na najlepszego sportowca trochę rozżalony przypominał, że wciąż nie dostał obiecanego za medal zegarka.
Cztery lata później w Helsinkach Antkiewicz zdobył srebro. W finale przegrał po kontrowersyjnej decyzji sędziów 1:2 znów z Włochem – Aureliano Bolognesim. W 1953 r. wywalczył brązowy medal, we wspomnianych, rekordowych dla nas mistrzostwach Europy.
Pierwszy mistrz szkoły Stamma, która dała nam w sumie osiem złotych medali olimpijskich, karierę skończył w 1955 roku. Został majorem milicji i zastąpił Karnatha w roli trenera bokserów Wybrzeża Gdańsk. – Powiedzieć, że kochał swoją pracę i Gdańsk, to nic nie powiedzieć – mówi Jerzy Gebert.
Kiedy przeszedł na milicyjną emeryturę, trafił do Słupska, wprowadził miejscowych bokserów do I ligi, zdobył z nimi mistrzostwo Polski. Jakim był trenerem? – Ostrym, ale cierpliwym. Lubił uczyć – wspomina Kazimierz Adach. – Pewnego dnia wkurzał się na nas, że nie przykładamy się do ćwiczeń. Wezwał do siebie boksera cięższego od niego o dobre 20 kg i zaczął rugać go, by w końcu uderzył jak należy. No i chłopak zrobił, o co prosił. Antkiewicz nie zdążył z unikiem i niemal padł na deski – śmieje się Adach.
Mówi, że trener wpajał im ważną, ale prostą zasadę: ciężko pracuj, a coś osiągniesz. Możesz nie mieć talentu, ale siłę i kondycję wypracujesz na treningach. – Kiedy zdobyłem olimpijski medal w Moskwie, Antkiewicz wyściskał mnie jak syna. Ten twardy, zasadniczy człowiek uronił wtedy nawet kilka łez. Musieliśmy ciekawie wyglądać: dwóch płaczących facetów – wspomina Adach.