HISTORIA JERZEGO KULEJA
Miedzy linami Jerzy Kulej nigdy nie leżał na deskach ani nawet nie był liczony - dopiero nieubłagana choroba policzyła Jego dni. Jerzy Zdzisław Kulej urodził się 19 października 1940 roku. Wychował się na Ostatnim Groszu, jednej z biedniejszych dzielnic Częstochowy.
Młodociani saperzy
- Rozbrajaliśmy z kolegami pociski, sprzedawaliśmy proch i w ten sposób zarabialiśmy pierwsze pieniądze. Mogliśmy kupić sobie prawdziwą piłkę i grać pod szczytem Jasnej Góry, jedynym bezpiecznym miejscu - opowiadał w październiku 2010 roku podczas 70. urodzin (w prezencie otrzymał tort w kształcie ringu).
Jeden z najsłynniejszych pięściarzy w historii światowego boksu amatorskiego był niższy i wątlejszy od większości rówieśników.
- Był w mojej klasie taki Henio, najsilniejszy chłopak, który rządził na każdym kroku. Również chciałem zaistnieć, dlatego kupiłem książkę „ABC boksu" i nauczyłem się podstaw tej dyscypliny. Na długiej przerwie wywołałem z Heniem sprzeczkę, szybko zrobiono nam miejsce pod tablicą. Rywal mnie złapał, a ja zrobiłem krok w tył i lewym prostym uderzyłem go w nos. Potem jeszcze powtórzyłem akcję parę razy. Następnego dnia jego matka nie chciała uwierzyć, że właśnie ja pobiłem jej syna - przyznał ośmiokrotny mistrz Polski.
Kulej rozpoczął treningi w wieku niespełna 15 lat, a jego pierwszym szkoleniowcem był Wincenty Szyiński.
- Traktował swych podopiecznych bardzo ciepło, serdecznie, wszyscy byliśmy mu potrzebni. Ze mną się zaprzyjaźnił, bo kiedy pracował w fabryce, ja towarzyszyłem jego chorej żonie podczas spacerów. W trakcie wojny przeżyli dramat, bowiem żona trenera została wywieziona w okolice Częstochowy. W wyniku okrutnych doświadczeń straciła równowagę psychiczną, zapomniała jak się nazywa, ale mój szkoleniowiec odnalazł ją i bardzo się nią opiekował - wspominał bokser.
„Papa" jak ojciec
Największe sukcesy Jerzy Kulej odnosił pod wodzą trenera Feliksa Stamma.
- Był naszym najlepszym przyjacielem, opiekunem - mówił o legendarnym „Papie".
Stamm był w jego narożniku w 1964 (Tokio) i 1968 roku (Meksyk), gdy zdobywał olimpijskie złoto (dwukrotnie, jako jedyny polski bokser w historii) w wadze lekkopółśredniej. Za pierwszym razem w finale pokonał reprezentanta ZSRR, Jewgienija Frołowa, zaś tytuł obronił po zwycięstwie nad Kubańczykiem, Enrique Regueiferosem.
- W 1960 roku nie pojechałem na olimpiadę do Rzymu, a w składzie znalazł się mój przeciwnik, a obecnie przyjaciel Marian Kasprzyk. Przed turniejem w Japonii byłem już pewnym kandydatem do wyjazdu. Byłem w tym kraju po raz drugi i spotykałem się z sytuacjami, które mocno mnie dziwiły, np. w restauracji pani wybierała potrawy z karty dań, to ona, a nie pan płaciła rachunek, potem odprowadzała go do taksówki i jeszcze uiszczała należność za kurs. Pojedynek o złoty medal z Frołowem był rewanżem za przegraną stosunkiem głosów w styczniu 1964 r. w meczu ZSRR - Polska. Stamm widząc moje zdenerwowanie w Tokio wziął mnie za rękę i spytał: „Coś taki spięty? Chodź na spacer". Mówił mi, że to moja wielka szansa, że w Moskwie nie przegrałem i trzeba Frołowa zaskoczyć. „Zmieniamy twój styl walki. Tym razem nie zaatakujesz, a poczekasz na jego ofensywę" - wyjaśniał Papa. Byłem znany z tego, że idę do przodu, a tymczasem miałem udawać kogoś, kto się boi - mówił Kulej.
- Wszyscy byli zdziwieni, na czele z bułgarskim sędzią Emilem Żeczewem (późniejszy prezydent europejskiej federacji - PAP), który mnie doskonale znał. Frołow i jego trener się denerwowali, a ja korzystałem ze wskazówek Stamma. Dopiero w trzeciej rundzie mogłem walczyć po swojemu, udało się i stanąłem na najwyższym stopniu podium - zaznaczył.
Zawsze imponował walecznością i niespożytą energią w ringu. Stosował ofensywny styl walki, dosłownie „zamęczał" tempem swych rywali. Był jak „maszynka do bicia"...
Złoto albo niebyt
Zadziorny był także poza ringiem. W 1968 roku, po zakończeniu zgrupowania przedolimpijskiego w Zakopanem, brał udział w głośnej na cały kraj bójce z góralami pod kinem „Giewont"...
Stołeczny komendant milicji (Kulej był wtedy podporucznikiem) wydał „rozkaz": albo złoty medal olimpijski w Meksyku albo sąd i degradacja oraz usunięcie ze służby. W tych warunkach Kulejowi nie pozostawało nic innego, jak walka do upadłego o laur olimpijski.
W decydującej potyczce igrzysk 1968 Polak pokonał 3:2 Regueiferosa (zmarł w 2002).
- W drugiej rundzie dostałem taką lufę, że zapomniałem gdzie jestem, widziałem jedynie czarną plamę. Udało się przetrwać kryzys, dotrwać do gongu oznaczającego koniec walki i w napięciu czekaliśmy na werdykt. Siedzący obok sędziego głównego zawodów polski działacz, Roman Lisowski, miał umówiony ze Stamem znak - jeśli Polak przegrał, to pochylał się nad papierami, a jeśli wygrał, wówczas siedział wyprostowany. I... siedział wyprostowany - stwierdził Kulej, który o mały włos nie pojechałby do Meksyku, bowiem kilka miesięcy przed turniejem został ranny w wypadku samochodowym.
Jerzy Kulej stoczył 348 walk w karierze; 317 wygrał, 6 zremisował, 25 przegrał. Nigdy nie leżał na deskach ringu. Oprócz złotych medali olimpijskich, w dorobku ma tytuły mistrza Europy (1963, 1965) i wicemistrza (1967). Absolwent warszawskiej AWF, dawny trener i menedżer boksu zawodowego, pracował ostatnio jako komentator telewizyjny. W latach 2001-05 był posłem na Sejm.
Życiowe „przygody" opisał w książce „Jerzy Kulej - dwie strony medalu". W 1976 r. wystąpił (wraz z Janem Szczepańskim, także bokserem, mistrzem igrzysk 1972) w filmie Marka Piwowskiego „Przepraszam, czy tu biją?".