BOXIANA IV: ŚWIAT WEDŁUG 'SNARY'
Pierce przekazał mi wspaniałą wiadomość. Po wielu perypetiach nareszcie wystartowała strona wydawnictwa Ebr (European Boxing Reportage). Możecie ją sprawdzić pod adresem www.boxrep.eu. W dzisiejszej ''Boxianie'' przeczytacie jeden z reportaży Ebr, opatrzony wstępem Egana i redaktora naczelnego, Jakuba Dobka (komplet zdjęć ze świata ''Snary'' znajdziecie na stronie wydawnictwa).
Pragnienie stworzenia czegoś poza bokserskim mainstreamem zrodziło Ebr - wydawnictwo poświęcone europejskiej ''sweet science'' we wszystkich jej wymiarach. W naszych reportażach spotkacie zapomnianych zawodników i trenerów, opowieści o legendarnych walkach i gymach oraz współczesne przejawy pięściarskiej kultury. Założycielem Ebr jest Jakub Dobek, fotograf zafascynowany boksem jako sztuką. Zdjęcia autorstwa Jakuba, których kompletny zbiór umieściliśmy w dziale ''photos'', są ilustracjami reportaży czołowych writerów.
Serdecznie zapraszam Was do podróży z Ebr. Każdy temat opracowujemy z pietyzmem, dbając o jak najwyższy poziom dostarczanych przez nas materiałów. Jeżeli chcecie podzielić się z nami ciekawą historią, prosimy o kontakt. Ebr jest wydawnictwem otwartym na współpracę z każdym, kto boks traktuje z szacunkiem, nie idąc na jakiekolwiek artystyczne kompromisy. Na naszej stronie nie znajdziecie rzeczy powierzchownych, dajemy Wam czysty towar. Czasem jest to naładowane emocjami gonzo, czasem chłodna obserwacja. Wszystko dla miłości ''La Raza Del Boxeo'' - ludzi bokserskiej rasy.
Mercedesy wiozą nas
Bo tam dla nas lepszy czas
Bo tam czeka lepszy czas - dobry czas
Mercedesy wiozą nas
Więc gitarę zabrać czas
By gościła radość zawsze w nas
Akcent
Nie wyrwiesz się, jak nie posiadasz talentu
Wola, determinacja, silne dłonie
Jedyne klejnoty w Twojej koronie
Pih
Cesarstwa rozkwitają i chylą się ku upadkowi, państwa jednoczą się lub oddzielają. W pociągu z Katowic do Warszawy spożywamy świeże, wiejskie pokarmy - chleb, jaja i kiełbasę. Potem piwo w ''Warsie'' podawane przez kelnera z zajęczą wargą. Na wysokości Bab wyglądam przez okno. Ktoś mówi, że tego lata wykoleił się tutaj pociąg. Jedna osoba zginęła. Wjeżdżamy na dziewiętnastowieczną stację kolejową. Śląsk dawno się skończył. Przypominają mi się ''Baby'' Czechowa i wieś Rajbuże. Dzierżawiący grunty Diudia zastępuje Lehmanna, właściciela kopalni. Wracam do przedziału i przeglądam materiały o Dariuszu Snarskim, jednej z najciekawszych postaci polskiego boksu. Podlaskie królestwo ''Snary'' dopiero przed nami. Teraz jest dworzec Warszawa Wschodnia, ostatni bastion stołecznych wykolejeńców. Przesiadamy się do ''Niemna'', pociągu do Białegostoku. Zegar wskazuje jedenastą, na miejsce mamy dotrzeć około czternastej. Trzy godziny ku stolicy disco-polo. Otwieram lokalną gazetę. W nocy z czwartku na piątek, w Augustowie na ul. Wojska Polskiego funkcjonariusze zatrzymali do kontroli Peugeota na litewskich numerach rejestracyjnych. Już podczas wstępnych oględzin auta kierowanego przez 25-letniego obywatela Litwy uwagę mundurowych wzbudziło nietypowe zamocowanie zderzaka oraz podłoga bagażnika. - Po dokładnej kontroli i zdjęciu zderzaka okazało się, że pod podłogą bagażnika jest specjalnie skonstruowana skrytka, a w niej kilkanaście pakunków oklejonych folią termiczną oraz szarą taśmą. Wewnątrz były plastikowe pojemniki wypełnione białym proszkiem. Wstępne badanie substancji potwierdziło, że zatrzymany proszek to amfetamina - opowiada Maciej Czarnecki, rzecznik Izby Celnej w Białymstoku. Łącznie w pojeździe Litwina funkcjonariusze znaleźli 53 kilogramy amfetaminy, której czarnorynkowa wartość wyceniana jest na ponad 1,2 miliona złotych. Tymczasem równina wołomińska. Przez cały rok trzeba przyglądać się tym barwom: trzeba widzieć kwitnienie bzów na wiosnę, bujność rozplecionych drzew latem, złoto i mgiełkę tutejszej jesieni i wreszcie ten biały całun śniegu, na którego tle wierzby z poobcinanymi gałęziami wyglądają jak siostry w tanecznym szeregu. Jakże skromna jest piękność zawarta w tym czworakim obrazie, ale jaka jest trwała i jak jest głęboka. Malowniczość pejzażu nie rzuca się w oczy. Nie ma tu urwisk czy też przepaścistych wąwozów. Perspektywa odsłania się tu daleko, ale monotonna. Meandry Rządzy czy Osownicy przebiegają płaskimi łąkami. Jak okiem rzucić, widzi się pojedyncze drzewa, stare i wyniosłe, albo też niskie zarośla. Widzi się domki stare pod drzewami, zgrzybiałe, ale świadczące o dawnej kulturze, widzi się aż po horyzont sięgające uprawy, łany żyta czy owsa, czy białej gryki, czy też szmaragdowej naci buraczanej. O tych ''polach rozmaitych'' jałowo pisał Adam Mickiewicz. Ale Mickiewicz nie znał rdzennej Polski, nigdy nie był na owych płaszczyznach, które otaczają wschód, a z których wynurza się jak kwiat nadrzeczny Białystok. A ''Snara'' się tutaj urodził. Bokser pochodzi wprawdzie z okolic Puszczy Białowieskiej, lecz w Tłuszczu narewskim rozpoczyna się wodno-kolejowy szlak, droga prowadząca bezpośrednio do Bielska Podlaskiego, miejsca przyjścia na świat Pięściarza. Krajobraz stopniowo się zmienia, staje się coraz ostrzejszy i zieleńszy. Podlasie wita nas zimnym słońcem i żywicznym zapachem z nutą dziczyzny. W Czyżewie dzwonię do Dariusza Snarskiego. - Jakub, tak jak się umówiliśmy, hotel ''Turkus'' Jard. Dajcie znać, kiedy już tam będziecie - mówi ''Snara''. Nazwa hotelu daje nam wyobrażenie o jego charakterze. To musi być obiekt z czasów Polski Ludowej, rzecz o dużej wartości artystycznej. Towarzysz (używam tego słowa ze śmiertelną powagą) Dobek przygotowuje lufę aparatu. Mijamy kolejne stacje: Szepietowo i Łapy. Niestety nie jestem już w stanie skupić się na krajobrazie. Spotkanie z polskim olimpijczykiem, wybitnym zawodowcem i królem Białegostoku jest zbyt blisko. W końcu dobijamy do brzegu. Przejście przez ''petersburski'', klasycystyczny budynek dworca i podróż taryfą. Zdradzamy grubej złotówie, że wybieramy się na spotkanie ze ''Snarą''. W zamian otrzymujemy opowieść o ważności rodu Snarskich dla miasta. Podobno ojciec boksera handlował (handluje?) złotem i jest w Białymstoku ''nietykalny''. ''Darek'' to według taryfiarza ''dobry łobuz'', który ''zawsze pomoże''. Voila.
Mój ojciec pochodzi ze wsi Gorędy, matka urodziła się w Kalnicy. Rodzice najpierw mieszkali w Narwi, mama miała tam zakład fryzjerski. Potem przyszła przeprowadzka do Białegostoku. Urodziłem się wprawdzie w Bielsku Podlaskim (to był zbieg okoliczności), ale pierwsze sześć lat mojego życia to głównie pobyt u babci, na wiosce w Kalnicy. Mój brat, Jarek, był oczkiem w głowie rodziców - chorował na zapalenie opon mózgowych, miał napady drgawek i obawiano się o jego życie. Ja natomiast ukształtowałem się na wiosce, nie brały mnie żadne choroby. Zdarzały się za to wypadki - pamiętam, jak dostałem od siostry młotkiem w głowę i jak babcia zamknęła mnie w pokoju. Wybiłem wtedy szybę w oknie i wyskoczyłem. Do dziś mam na czole bliznę po tym numerze. W szkole podstawowej - już w Białymstoku - często stawałem w obronie słabszych, nawet jeżeli nie miałem szans z większymi i starszymi. Jeden kolega zabierał nam kanapki, gnębił... Nabrał respektu, kiedy mój tato ściągnął go pod szkołą i dał mu w łeb. Kiedy się biłem, pół szkoły biegło, żeby zobaczyć, jak ''Snara'' się bije. Mówiono też na mnie ''Hiszpan'' - dlatego, bo byłem mały z krótką szyją. Kiedyś były solówki... Jak ktoś dostał w łeb, nie szedł na skargę na dywanik do dyrektora, pod szkołą się leli, a po jakimś czasie podawali sobie ręce. Teraz jest byle jakie dotknięcie i już wszyscy biegną z pretensjami. Poza tym rodzice są tak zapracowani, że nie wiedzą, co ich dzieci robią. Przez ponad pięć lat pracowałem z młodzieżą i wiem, jak to wygląda. Byłem dla tych dzieciaków ojcem i matką, cały czerwiec miałem zawalony spotkaniami z nauczycielami, pomagałem młodym zawodnikom skończyć szkoły. Ja postawiłem na karierę, zrobiłem to, co jest mi potrzebne. Dopiero po trzydziestce skończyłem technikum mechaniczne.
Hotel Turkus** JARD położony jest na trasie wylotowej do Warszawy, w odległości dwóch kilometrów od centrum Białegostoku, dziewięciuset metrów od Dworca PKP i PKS, dwustu metrów od pływalni MOSiR, dwustu metrów od centrum handlowego Auchan Hetmańska i Leroy Merlin, dwóch i pół kilometra od Makro i Castoramy. Obok JARDu znajduje się stacja benzynowa Statoil. Turkus** wyróżnia się biało - czerwoną elewacją, doskonale widoczną jadąc od strony Warszawy. Po wejściu do hotelu naszą uwagę zwraca śpiący na turkusowej kanapie w holu młody mężczyzna, ubrany w czarny komplet dresowy z białym napisem cyrylicą na piersi. Za oknem potężne jak Rosja słońce zbliża się ku zachodowi. Między nogami śpiącego sportowa torba, odwracam się i podchodzę do recepcji. Opalona dziewczyna o włosach farbowanych na kir natychmiast reaguje na informację, że jesteśmy gośćmi Pana Snarskiego. Z kluczem w ręku udaję się do pokoju, ale la clave nie wytrzymuje starcia z zamkiem. Oddaję złamany otwieracz do drzwi złotej rączce (kaprawemu Marianowi) i dzwonię do ''Snary''. - Będę za piętnaście minut - słyszę nosowy głos legendy. Zdaję sobie sprawę z uroczystości sytuacji. Już za chwilę staniemy oko w oko z owianym ludową sławą bokserem na jego terenie. Bliższy kontakt ze Snarskim nawiązaliśmy w czasie hulaszczego bankietu po gali w Grajewie. Zgodził się wtedy na reportaż. Przed przyjazdem do Białegostoku spotkaliśmy się jeszcze w restauracji ''Adria'' w Rudzie Śląskiej, gdzie Dzianis ''Rakieta'' Makar (3-6-1, 3 KO) i Yauheni Bohdanouski (3-4, 3 KO), białoruscy bokserzy Pana Darka stoczyli walki z gospodarzami - zawodnikami grupy Silesia Boxing Irosława Butowicza. Miałem tam okazję pomagać ''Snarze''. Płukałem szczękę Makara podczas walki z Mariuszem ''Pitbullem'' Biskupskim (16-19-1, 6 KO), a po zakończeniu tego pojedynku rozcinałem bandaże na dłoniach Białorusina. Dostaliśmy pełen dostęp do szatni, dzięki któremu powstało kilka unikatowych zdjęć, między innymi ''Ostatnie Tarczowanie Snarskiego z Bohdanouskim''. Przez szybę holu widzę grafitową Hondę Civic VIII w wersji hatchback, podjeżdżającą na hotelowy parking. Dariusz Snarski wysiada z samochodu i kozackim krokiem wchodzi do wnętrza JARDu. Ma na sobie krótką, czarną, pikowaną kurtkę, kunsztownie inkrustowane, przecierane dżinsy i czerwone lakierki. Przywitanie ze ''Snarą'' wlewa w nasze serca nadzieję na życie wieczne. Rzeźbiona w trudzie, piękna twarz boksera i jego delikatnie utrwalona żelem fryzura niosą ze sobą świeżą sztukę mięsa. Śpiący na turkusowej kanapie młody mężczyzna okazuje się być białoruskim podopiecznym Pana Darka, wybierającym się wieczorem na Zachód journeymanem, który w duńskim ringu stoczy pojedynek z ulubieńcem miejscowych kibiców. Ustalamy plan dnia. Białorusin nalega na wizytę w saunie, którą ''Snara'' załatwia mu jednym telefonem. Najpierw czeka nas sesja zdjęciowa w gymie Hetmana Białystok. Po niej odwieziemy pięściarza do sauny, by bez pośpiechu udać się do klubu bilardowego ''Formoza'', którego współwłaścicielem jest Pan Darek. Gym Hetmana to miejsce dla polskiego pięściarstwa święte. ''Snara'' wprowadza nas do zielonkawego świata lamperii, parkietu, drabinek i co najmniej czterdziestoletnich sprzętów, pamiętających pięści tysięcy adeptów ''błogiej nauki''. Przeprowadzona w 1968 roku adaptacja kina usytuowanego przy ul. Lenina 3 (obecnie Branickiego) na treningową salę bokserską odegrała bardzo ważny wpływ na rozwój kultury fizycznej Podlasia. Hetmańska Sekcja Boksu pozostała od tego czasu nietknięta. Pozujący do zdjęć Snarski z pasją uderza w kukurydziaka, aż wreszcie z kostek dłoni Pięściarza płynie krew. Odwiedzamy również biuro Sekcji Boksu. Urzędujące tam panie traktują ''Snarę'' z matczyną miłością, na tle pucharów i proporców tworzą się kolejne, cyfrowe relikwie.
28 lat temu wszedłem na salę bokserską białostockiej Gwardii. Miałem wtedy niespełna czternaście lat. Rodzice nie byli zachwyceni moimi planami, choć mama Irena chciała, abym spróbował boksu. Byłem wówczas bardzo drobny - ważyłem 44 kg. Wcześniej próbowałem swoich sił w zapasach, trochę w judo i piłce nożnej. Trenerzy Gwardii, Stanisław Wąsowski i Andrzej Zawadzki od razu stwierdzili, że mam smykałkę do walki i instynkt wojownika. Tak mi zostało do dziś. Należę do złotego rocznika 1968, którego przedstawicielami są m.in. Gołota, Michalczewski, Dydak, Czarek Banasiak czy Heniek Zatyka. Wyróżnia mnie zadziorność, której brakuje wielu moim młodym podopiecznym. Oni są bardzo dobrze - jak na swój wiek - wyszkoleni technicznie, ale brakuje im zęba. Jak dostaną w głowę, to odpuszczają. Mój boks rodził się nie tylko w klubie, ale także na ogólnopolskich obozach, gdzie wałkowało się technikę pod okiem znakomitych fachowców. Podstawą była praca nóg i lewy prosty, razem z Darkiem Michalczewskim graliśmy jako młodzi zawodnicy w filmach szkoleniowych, które do dziś pokazywane są na kursach trenerskich. Nie było w moich czasach tylu pokus życia, było za to inne podejście do kadry Polski. Obecni reprezentanci naszego kraju nie pojadą na zgrupowanie za darmo. Kiedy byłem w kadrze, po igrzyskach w Barcelonie walczyłem bez stypendium, choć zdobyłem je w 1995 roku, wygrywając turniej im. Feliksa Stamma. Narozrabiałem jednak na obozie i uciekłem z niego. Poczułem się za pewnie, wydawało mi się, że jestem wielkim zawodnikiem i zacząłem ostro pić. Stypendium zostało mi odebrane. Problemy zaczęły się zresztą dużo wcześniej. W klubie mieli dość moich wybryków, bali się, że sponsorzy odwrócą się od boksu w Białymstoku. W grudniu 1992 roku afera na całą Polskę, na moje imieniny pobiłem dwóch studentów KUL-u. Właściwie niemal nic im nie zrobiłem, prawie ich dotknąłem - obaj mieli lekkie uszkodzenia. Wyszli ze szpitala przed upływem tygodnia. Miałem wtedy trochę za dużo alkoholu we krwi i wrażenie, że się ze mnie śmieją. Złapałem ich za głowy i uderzyłem głową o głowę. Od razu ściągnęli policję, wylądowałem na izbie wytrzeźwień. W dodatku miałem na sobie marynarkę olimpijską. W Białymstoku byłem numerem jeden, który rozsławił miasto, wszyscy mnie znali i oglądali moje dobre walki na Olimpiadzie. Droga do Barcelony zaczęła się w 1991 roku - w Słupsku zostałem pierwszy raz mistrzem polski seniorów w wadze lekkiej. Trenował mnie wówczas Jan Żyliński. Zadebiutowałem również w meczu międzypaństwowym (Polska-Anglia). W Kielcach pokonałem brązowego medalistę Mistrzostw Europy Paula Ramseya. Rok olimpijski rozpocząłem znakomicie, zwycięstwem w meczu międzypaństwowym. Pokonałem wicemistrza USA Patrice'a Brooksa. Miałem walczyć z Oscarem De La Hoyą, ale doznał on kontuzji kciuka i z pojedynku nic nie wyszło. W tym meczu wystąpili tak wspaniali bokserzy, jak Shane Mosley i Shannon Briggs. Dwa miesiące później we Francji, w nadmorskiej miejscowości Berck-sur-Mer wywalczyłem awans na Igrzyska Olimpijskie w Barcelonie. Przegrałem w finale kwalifikacji z Francuzem Julienem Lorcym, późniejszym mistrzem świata zawodowców. Werdykt był bardzo kontrowersyjny. Do Olimpiady przygotowywałem się jak do normalnego, polskiego turnieju. Między obozami przyjeżdżałem do Białegostoku i rządziłem, piłem na dyskotekach aż do urwania filmu. Rozdawałem wszędzie autografy, bezmyślnie podpisując się jako medalista olimpijski. Byłem pewien sukcesu, ale nie pomyślałem o tym, że inni zawodnicy solidnie trenują i się nie rozdrabniają. Teraz nie mam czasu na picie, robię biznes bokserski, w którym jest dużo pracy nad zawodnikami. Trzeba również zdobywać kontrakty ze sponsorami, chłopcy boksujący w mojej grupie muszą z czegoś żyć. Nie łudźmy się, Świerzbiński czy Chacygow nie dostają na razie dużych pieniędzy za walki, są na początku zawodowej kariery. Wróćmy do igrzysk. W jednej szesnastej finału pokonałem przez RSC w trzeciej rundzie Australijczyka Justina Rowsella, brązowego medalistę mistrzostw świata. Rowsell był pewien zwycięstwa, przed walką ze mną cieszył się z wygranej Marco Rudolpha nad mistrzem Europy, Rumunem Vasile Nistorem. W ringu jednak strasznie ''Kangura'' upokorzyłem, sędzia liczył go cztery razy. Od razu zdobyłem przewagę - lewy na górę, zwód i prawy na dół. Potem strzeliłem prawym na szczękę i Australijczyk leżał. Cały czas był balans i podchodzenie nogami, dominacja. W końcu walka została przerwana. W jednej ósmej finału moim przeciwnikiem był Marco Rudolph. Wyszedłem po zwycięstwo, ale zapomniałem o sędziach i o tym, że sekretarzem generalnym AIBA jest Niemiec. Sędziowie w ogóle mnie nie punktowali. Po werdykcie cała sala gwizdała, a Niemiec szczęśliwy opuszczał ring. W maju 1993 roku walczyłem na mistrzostwach świata w Tampere. Była to kolejna szansa na zdobycie medalu. Powiem szczerze - znowu nie przygotowałem się solidnie. Z dzisiejszym rozumem natrzepałbym tych medali... Trener kadry Jerzy Rybicki po losowaniu powiedział mi, że jak pokonam Rosjanina Galikijewa, to medal jest mój. Wygrałem 13-12. W walce o medal boksowałem z pięściarzem ze Słowacji, Tiborem Rafaelem. Nie zregenerowałem sił po ciężkiej walce z Rosjaninem i przegrałem nieznacznie na punkty. W amatorskim boksie dominowała wtedy szkoła niemiecka, boks zza podwójnej gardy, na maszynki. Wkrótce także nauczyłem się oddawać ciosy natychmiast po przyjęciu na gardę. Zwracał na to uwagę Pan Rybicki, który był chyba najlepszym trenerem kadry, z jakim pracowałem. Słabszym warsztatem dysponował Pan Czesław Ptak. Muszę powiedzieć, że mimo moich wyskoków, nikt mnie do końca nie przekreślił. Mieliśmy w kadrze mocną pakę, trzymaliśmy się razem. Z Darkiem Michalczewskim poznałem się w osiemdziesiątym czwartym, a rozstaliśmy się w kwietniu osiemdziesiątego ósmego, kiedy Darek jechał na turniej Intercup do Karlsruhe. Pamiętam, jak żegnaliśmy się po śniadaniu. Nikt nie wiedział, że Michalczewski zostanie w Niemczech. Na początku lat dziewięćdziesiątych spotkaliśmy się w gdańskim ''Tiger Pubie''. Każdy obóz kadry był dla mnie czymś wielkim, żyłem boksem w biało-czerwonych barwach. Pierwsza połowa 1994 roku to dla mnie bardzo ciężki okres. Byłem załamany startami w reprezentacji, trzy imprezy światowe bez medalu, zostałem zawieszony w reprezentacji. Mało trenowałem. Częściej można było mnie spotkać w lokalach nocnych. Pod koniec roku Zdzisław Nowak zaproponował mi przejście do Olimpii Poznań na niezłych warunkach. Zresztą już przed mistrzostwami Europy w Bursie, we wrześniu 1993 roku otrzymałem od Nowaka ofertę, ale nagle wyskoczył mu Jacek Płonka, z Sosnowca dobry chłopaczek. Cały następny sezon Płonka robił Poznaniowi punkty w lidze, przegrał tylko ze mną u siebie. Podczas Turnieju Asów w Bielsku-Białej umówiłem się z Nowakiem, że w styczniu 95 przyjeżdżam do Poznania. Zdzicho dawał chłopakom chatę i wysyłał ich do szkoły, wychowywał. Gdyby nie on, poszedłbym w Białymstoku na dno, choć w październiku 94 poznałem kochaną żonę moją, Dorotkę. Zaczęliśmy się spotykać po dyskotece w Pietkowie, stałem tam na bramce. Ja nie pójdę do pracy na budowę, zakręciłem się, gdzie mogłem. Dorabiałem sobie i boksowałem. Klub zabrał mi stypendium. Nie było wtedy tej pogoni za pieniędzmi, wszystko inaczej. Łatwiej się rozkręcało biznesy, nikt nikomu niczego nie zazdrościł. Teraz jest ciężko. Ludzie nie mają na nic czasu. Myśmy nieraz potrafili po treningach siedzieć na dancingu do rana, wracać na chwilę do domu, a potem iść na trening na jedenastą. Piękne czasy, których brakuje. Każdy zadowolony chodził, dzisiaj większość pędzi. Przyjeżdżali Białorusini, handlowało się po hurtowniach aż zamknęli granicę. W 1995 roku wygrałem Turniej Stamma w Warszawie i wróciłem do kadry. Zawodostwo nam wymyślił Nowak. Spotkałem się w Poznaniu z Gołotą i Ziggym Rozalskim, a na Mistrzostwach Polski 96 w Świdnicy w wadze lekkiej zdobyłem złoty medal. Rok później powtórzyłem ten tytuł we Włocławku. Jak oszukali nas w finałowym dwumeczu z Walką Makoszowy Zabrze, Nowak wziął wszystkich sponsorów jakich miał i zrobił pierwszy zawodowy klub w Polsce, z którym podpisałem kontrakt. Jako amator osiągnąłem wszystko. Stoczyłem 296 walk, 5 zremisowałem, 46 przegrałem.
- Darek, ja sprawdzałem tego Duńczyka na boxrecu. To jest puncher, ma ponad trzydzieści nokautów - twierdzi Białorusin. - Trzymaj wysoko gardę, będzie dobrze. Euro na podróż ci już dałem, tak? Tutaj masz kartkę z rozkładem jazdy pociągów, moja żona przygotowała. Licencją też się nie przejmuj, w Unii Europejskiej możesz walczyć. Po walce pięćset euro dla mnie i pięćset dla ciebie, jak zwykle fifty-fifty - Snarski uspokaja swojego zawodnika podczas drogi do sauny. Na jednym ze skrzyżowań żegnamy się z journeymanem i jedziemy do mieszkania Pana Darka, skąd nasz bohater zabiera złoty, zdobiony rubinami pas World Boxing Foundation. Gdy zbliża się ''Formoza'', ''Snara'' rozmawia przez zestaw głośnomówiący z liderem zespołu Akcent. Zenek Martyniuk jest uważany za czołowego przedstawiciela nurtu discopolowo-cygańskiego. Potrafi śpiewać w języku romskim, a także mieszanką języka polskiego, romskiego i arabskiego. - Przyjacielu mój, wpadłbyś do ''Formozy''? Chłopaki przyjechali, żeby zrobić o mnie reportaż. Coś byś opowiedział, na zdjęciach się pokazał... - Nie dam rady Dareczku. Chory leżę. Wczoraj żeśmy w kościele świąteczny teledysk robili. Zawiało mnie i piwa się ochlałem, także próbuję teraz wszystko wypocić. Na Sylwestra się wykuruję, to mi opowiesz. Honda Snarskiego parkuje na placu przed ''Formozą''. Lokal nie zwraca na siebie uwagi wyglądem zewnętrznym, w ciemności przypomina betonową hurtownię z biało-czerwonego kapitalizmu lat szczenięcych. ''Formoza'' to używana w Europie zachodniej nazwa Tajwanu. Powstała od okrzyku zachwytu holenderskiego nawigatora statku portugalskiego, Jana Huyghena van Linschottena, który przepływał wzdłuż wybrzeża pod koniec szesnastego wieku. Słowa, których użył - "Ilha Formosa", oznaczają "piękną wyspę". Dyskretnie oświetlone wnętrze klubu zostało zaprojektowane przez współwłaściciela, Wojciecha Przybysza i wykonane przez firmę ET-Bilard z Wasilkowa. Czysta forma: 450 metrów kwadratowych powierzchni, ponad 100 miejsc siedzących i 12 luksusowych, dziewięciostopowych stołów bilardowych wiodących producentów na świecie, takich jak SamBillares, Aileex i Leo. W specjalnie przygotowanej, osobnej sali można pograć na ważącym 1200 kilogramów, dwunastostopowym snookerze Leo Winner Luxury. Na ścianach przywiezione ze Stanów, oryginalne plakaty z walk Muhammada Alego (między innymi żółto-czarny poster z pojedynku z Kenem Nortonem) oraz gabloty z niektórymi pasami ''Snary''. Klub ma odpowiedni ciężar gatunkowy. Przy tostach i piwie Pięściarz rozpoczyna swoją konfesję. Podany karkołomną frazą, pełen dygresji komediodramat opisuje wszystko. Warto powrócić do fragmentu fascynującego tekstu, który po rewanżowym pojedynku ''Gladiatora'' ze ''Skorpionem'' opublikował Adam Jarecki. Brzmi on dziś niczym słowo wstępne do uczty w ''Formozie''. ''Po gali odbył się bankiet, z okazji zakończenia kariery oraz wielkiego zwycięstwa. Gdy na sali pojawił się Snarski, wszyscy zebrani powstali i oklaskom nie było końca, co było chyba najlepszą rekompensatą za szereg niepowodzeń w całej karierze, za które często nie można winić "Snary". Było głośne "Sto lat", tort, oraz przemówienie, którym Pan Darek podziękował wszystkim, którzy przez całą karierę go wspierali i zaznaczył, że boks to całe jego życie. Tak zakończyła się kariera jednego z najbardziej zmarnowanych oraz niedocenianych talentów ostatnich lat, z pewnością bardzo ciężka i pechowa. Niejednokrotnie ''Snarę'' oszukiwano, aby zarobić na chleb musiał brać walki w krótkich odstępach czasu, nie mając zaplecza oraz dobrego promotora, choć talentu nie można było mu odmówić. Jednak większość kibiców zaczęła go doceniać zdecydowanie za późno, bo dwa miesiące temu po gali w Łomiankach, gdy został okradziony ze zwycięstwa w walce z Cieślakiem. W ostatnią niedzielę obaj dali niesamowite widowisko, po którym każdy kibic powinien wiedzieć, że rekord "Snary" jest wart więcej, niż bilans niejednego niepokonanego zawodnika.''
Od początku kariery dużo ćwiczyłem na brzuch i każdy wiedział, że mam na nim tarkę. Na miesiąc przed zawodowym debiutem popisywałem się kaloryferem po paru piwach w poznańskim pubie. Jeden z kolegów postanowił sprawdzić wytrzymałość moich mięśni i niefortunnie uderzył mnie poniżej pasa. Pęcherz był napełniony jak balon, wystarczyło puknąć i pękł. Niczego jednak nie poczułem. Normalnie jadłem i piłem, brzuch i pęcherz puchły i robiły się coraz większe. Nie oddawałem moczu, tylko krew. Następnego dnia wieczorem wiłem się z bólu,zadzwoniliśmy po karetkę. Natychmiast byłem operowany, ledwo uszedłem z życiem. Gala została przełożona, ale szybko wróciłem do siebie. Wszystko przeszło, jedynie w zeszłym roku miałem skręt kiszek. Byliśmy z żoną na Krecie i obżerałem się. Nagle, w nocy przyszedł ciężki ból. Musiałem połknąć dwa i pół metra sondy z obciążeniem. Wiem już, jak się czyści kominy. W debiucie pokonałem doświadczonego Słowaka, Jozefa Kubovsky'ego. Po rocznym kontrakcie z TV Canal+ zaczęły się problemy ze startami, ponieważ telewizja nie przedłużyła umowy z naszą grupą. Szóstą zawodową walkę stoczyłem w duńskim Aarhus z Allanem Vesterem. Pojedynek był do wygrania, zawsze wolno się rozkręcałem. Dwie ostatnie rundy należały do mnie, rozwaliłem Vesterowi łuk brwiowy. Zostawiłem po sobie dobre wrażenie, zapraszano potem ''Snarę'' do Danii na sparingi, a w 2000 roku rozbiłem - również w Aarhus - faworyzowanego Szwajcara, Jamesa Fenu. Walczyłem jak u siebie, miejscowi kibice wiedzieli, że pomagałem ich zawodnikowi. Dobrze boksujący lewym prostym, wysoki Vester bił się z Zabem Judahem o mistrzostwo świata IBF wagi junior połśredniej. Dla mnie po starciu z Fenu przyszły bardzo dobre walki z Belcastro i z Cookiem. Legendę z Włoch, trzykrotnego mistrza Europy zawodowców pokonałem na punkty, ostatnia runda tego pojedynku to koncert moich podwójnych prawych prostych. ''Operator młota pneumatycznego'', znakomity Cook wygrał dwie pierwsze rundy, ale z czasem Darek Snarski coraz częściej efektownie kontratakował po efektownych obronach. Ostatnie dwa starcia ośmiorundowej walki na pewno na moją korzyść. Stosunkiem dwa do jednego zwyciężył niestety Cook, który w niedalekiej przyszłości zdobył mistrzostwo Europy. Gdybym wygrał z Walijczykiem, boksowałbym o najwyższe tytuły. Powiem szczerze, dopiero w ostatnich pojedynkach w karierze zacząłem walczyć jak typowy zawodowiec. Nauczyłem się bić mniej i akcentować ciosy, wcześniej biłem po amatorsku, długimi seriami. Muszę jednak podziękować Mikołajowi Nosowi, który pracował nad moim lewym prostym. W Anglii Mikołaj rzucał się w ringu na sędziów, chciał ich lać, kiedy ja lałem Anglików jak baranów, a przegrywałem. Oszukali mnie między innymi z Craigiem Dochertym i Tonym Mulhollandem. Na pewno nie wygrałem natomiast z Williem Limondem, Alexem Arthurem i Johnem Murrayem. Boksowałem w małych halach pełnych kibiców, niepowtarzalna atmosfera jak na meczach piłkarskich. Szczególnie podobała mi się słynna londyńska York Hall z balkonami, podobna do hali Jagiellonii. Z Krzysztofem Zbarskim rozstałem się w momencie, gdy z Tomkiem Babilońskim zaczęliśmy robić boks zawodowy na Podlasiu i Mazowszu. Zbarski zwolnił mnie z kontraktu, podaliśmy sobie ręce. Krzysztofowi sporo zawdzięczam, mam wiele kontaktów w Anglii, choć byłem tam często wysyłany w ostatniej chwili, bez przygotowania i skazany na pożarcie. Branie bokserów zza wschodniej granicy polecił mi Jerzy Kulej, w tej chwili mam ich kilkunastu i walczą na galach w całej Europie. Zostałem upokorzony w pierwszej walce z Krzysztofem Cieślakiem. Pokazano mi, gdzie jestem i kto tu rządzi. Nie przypuszczałem... Dobrze się stało, że udało się doprowadzić do rewanżu. Przeszkodzić w zwycięstwie mógł mi tylko przypadek. Krzysiek jest statyczny, nie zmienia rytmu. Łatwo go rozbić. Najlepsi bokserzy, z jakimi kiedykolwiek walczyłem, to chyba stary, włoski cwaniak Stefano Zoff i szybki jak błyskawica, elastyczny mistrz świata, Australijczyk Robbie Peden. Największe wrażenie z pięściarzy, których oglądałem na żywo, wywarł na mnie Prince Naseem Hamed. Miał uderzenie zawodnika wagi średniej. W moim warsztacie szkoleniowym łączę stare metody z nowinkami. Dużo czerpię z Anglii. Staram się zmieniać boks Aleksego Kuziemskiego, który zachwala nasze treningi. Do Anglii na walkę o mistrzostwo świata z Cleverlym przyjechaliśmy jak na swoje, wszyscy się ze mną witali. Dzwonił do mnie Tommy Gilmour i inni promotorzy. Nie wiem, jak można stopować zawodnika, który nie zaliczył nokdaunu i jest delikatnie naruszony. Nie wiadomo, jak Cleverly by zareagował, gdyby ''Ali'' przycisnął. Mógł pójść za tym lewym sierpowym. Niczego nie żałuję, wszystkie decyzje w mojej karierze podejmowałem sam. W przyszłym roku planuję comeback na jedną walkę. Nie chodzi o pieniądze. Ameryka ma Bernarda Hopkinsa, ja pokażę, co potrafi Darek Snarski w wieku czterdziestu trzech lat. Chyba umrę w rękawicach bokserskich lub z tarczą w ręku. Najważniejszym aspektem wszystkiego jest jednak moja rodzina - żona Dorota i córka Sandra. Dla nich wracałem na ring i podnosiłem się z kolan. Boks uczy życia, uczy rzetelności. Nie dać się zwieść pokusom, kolegom, kibicom. Będą cię klepać i poić, a potem się z ciebie śmiać i wytykać palcami. Do końca masz być sobą.
Hotelowa noc płynie w oparach Sativy. Wypełzamy z pokoju i schodzimy do holu, gdzie zasiadamy na turkusowej kanapie. Każdy z nas w milczeniu obserwuje tłuste jak zawodnicy sumo sumy, które dogorywają w ustawionych na widoku gości akwariach. Większość szklanych więzień jest już nieczynna i pusta. Śniadanie to szwedzki stół z elementami podlaskimi. Smakuje zwłaszcza kiszka kartoflana, która powstaje w podobny sposób jak kiełbasa, ale w jej środku znajdują się ziemniaki wraz ze skwarkami i przyprawy. Jest propozycją na grilla dla osób znudzonych karkówką. Było huczne raz wesele, wszyscy goście jedli pili, lecz się stała rzecz. Taka straszna rzecz. Zginęła kiszka, zginęła kiszka, zginęła kiszka, czy ktoś widział ją? Zginęła kiszka, kiszka Franciszka, zginęła kiszka, czy ktoś widział ją? Jest na stole szynka, jest też i kiełbasa, został także salceson, gdzie u diabła kiszka? Dookoła sami Białorusini, język ich unosi się w ziemniaczanym powietrzu i oblepia nasze uszy. Około dziewiątej ponownie wita nas Dariusz Snarski. Turkusową kanapę zajmuje kolejny bokser zza wschodniej granicy, tym razem jest nim doświadczony Aliaksandr Abramenka (17-29-1, 6 KO), który w swojej bogatej karierze bił się między innymi ze Stephenem Fosterem, Carlem Johannesonem, Matthew Hattonem, Ajose Olusegunem, Youngiem Mutleyem czy samym ''Snarą''. Białoruski najemnik wybiera się wraz ze swoim promotorem do Poznania. Na gali grupy Piecobiogazu zmierzy się z Bartłomiejem ''Wanią'' Wańczykiem (10-0, 4 KO). Snarski ustawia wyjazd i zabiera Ebr do czekającej na hotelowym parkingu Hondy, w środku której spotykamy Panią Dorotę, ukochaną żonę Pana Darka. W mglisty poranek udajemy się na ostatnią sesję pod pałac Branickich, jedną z najlepiej zachowanych rezydencji magnackich epoki saskiej na ziemiach dawnej Rzeczypospolitej, określaną mianem „Wersalu Podlasia”. Na ten jedyny w swoim rodzaju, barokowy zespół składa się kilka budowli: główny korpus pałacu i budynki mu towarzyszące oraz ogrody na górnym i dolnym tarasie. Rozległa grupa pałacowa powstała w kilku etapach: począwszy od pierwszego murowanego dworu Wiesiołowskich z połowy XVI wieku, przez przebudowę z końca XVII wieku prowadzoną według projektów Tylmana z Gameren, aż do ostatniej fazy rozbudowy rezydencji w wieku XVIII. Do dzisiaj czytelna jest podstawowa zasada barokowego rozplanowania, entre cour et jardin (między dziedzińcem a ogrodem). Brama wjazdowa zwana "Gryfem" prowadzi na dziedzińce - wstępny (avant cour) i wydzielony niskim murkiem dziedziniec paradny (cour d'honneur), z przejściem strzeżonym przez parę Herkulesów - posągów dłuta Jana Redlera. Po prawej Herkules walczący z hydrą, po lewej Herkules walczący ze smokiem. Postać Herkulesa umieszczona jest także w dekoracji fasady pałacu - w grupie rzeźbiarskiej wieńczącej tympanon widzimy go jako Atlasa, dźwigającego kulę ziemską. Posągi te, wraz z innymi elementami wystroju rzeźbiarskiego elewacji pałacu i oficyn, tworzyły spójny program ikonograficzny, będący apoteozą hetmana Jana Klemensa Branickiego jako antycznego herosa. Portier z początku nie chce uchylić nam bramy, zmienia zdanie dopiero na dźwięk nazwiska Snarski. Moc Pięściarza i jego małżonki decyduje tutaj o ludzkim losie. To miasto tym żyje. Współcześni władcy Białegostoku pozują przed wersalską siedzibą. Niegdyś Braniccy, dzisiaj Snarscy. Oni nie zapomnieli Pietkowa. Pani Dorota pozostała boginią z piosenki Zenka Martyniuka. ''Dziewczyno z klubu disco/dziewczyno nieznajoma/oddałbym chyba wszystko/byś była w mych ramionach/Dziewczyno z klubu disco/chciałbym Cię zaczarować/bo chcę mieć Ciebie blisko/bo mi się tak podobasz.''