JERZY KULEJ: DOSTAŁEM NOWE ŻYCIE
Jerzy Kulej dla "Przeglądu Sportowego": Czuję się tak, jakbym uzyskał nowe życie. A wszystko dzięki łańcuchowi ludzi dobrej woli.
Przegląd Sportowy: Wróciłeś z dalekiej podróży. Twoje nagłe zasłabnięcie podczas grudniowej uroczystości 50-lecia pracy scenicznej Daniela Olbrychskiego i późniejsza wielodniowa śpiączka były szokiem dla środowiska sportowego.
Jerzy Kulej: Pamiętam ten moment doskonale. Wyszedłem właśnie na scenę warszawskiego Teatru 6. Piętra w towarzystwie Leszka Drogosza, żeby wręczyć Danielowi kopię mojego złotego medalu z igrzysk olimpijskich w Meksyku. Byłem bardzo wzruszony, bo wśród gości zaproszonych na jubileusz byli prezydent Rzeczypospolitej Bronisław Komorowski i premier Donald Tusk. Padliśmy sobie z Danielem w objęcia i wtedy zaczęło się dziać ze mną coś dziwnego. Poczułem się tak, jakby ktoś nagle próbował mnie podtapiać. Traciłem oddech, chociaż cały czas widziałem zgromadzone wokół mnie osoby. Aż wreszcie nabrałem przekonania, że umieram. Zapadła ciemność...
Gdy po 10 dniach odzyskałem przytomność w szpitalu na Banacha, nie wierzyłem, że żyję. Dotykałem stojących obok lekarzy, żeby się upewnić, że mam znowu czucie w rękach. To cud, że zasłabłem w takiej chwili, gdy obok mnie znajdowało się tyle życzliwych osób i pomoc mogła być udzielona natychmiast. Okazało się, że trafił mnie najpierw zawał serca, a zaraz potem udar mózgu. Sam już nie wiem, co było wcześniej. Zbieg tych dwu przypadłości w zasadzie człowieka uśmierca. Mnie jednak udało się przeżyć. Może dlatego, że przez całe życie uprawiam sport i mam w związku z tym wyjątkowo odporny organizm.
- Miałeś Jerzy naprawdę dużo szczęścia, bo z widowni pospieszyła na ratunek dwójka obecnych tam lekarzy – kardiolog Adam Torbicki i – o czym zapewne nie wiesz – moja siostra Krystyna Iwaszkiewicz, która jest anestezjologiem.
Jerzy Kulej: O tym, że ratowała mnie również twoja siostra, rzeczywiście nie wiedziałem. Jestem zarówno jej, jak i doktorowi Torbickiemu niezmiernie wdzięczny. Gdyby nie ich błyskawiczna interwencja, pewnie nie mielibyśmy okazji teraz rozmawiać w Michałowicach – w tym wspaniałym ośrodku rehabilitacyjnym dla olimpijczyków. Oczywiście, moja przypadłość nie wzięła się z niczego. To rozwijało się w organizmie od dłuższego czasu, nim wreszcie wystrzeliło. Znalazłem się prawdopodobnie w takim samym stanie jak znokautowany bokser. Walcząc na ringu, nigdy nie przegrałem przez nokaut, więc muszę to zdarzenie z Teatru 6. Piętra potraktować jako pierwsze k.o. w karierze.
No cóż, nie da się ukryć, że ponad 20 lat boksowania zrobiło swoje. Mój mózg był wielokrotnie narażany na mikrowstrząsy. Teraz objawiają się tego skutki. Kiedy przewieziono mnie z Teatru 6. Piętra do szpitala na Banacha, okazało się, że w mózgu jest siedmiomilimetrowy wylew. Na szczęście wszystko się znakomicie wchłonęło, jakkolwiek nie pozostało bez śladu. Ten uraz mózgu spowodował bowiem, że moja lewa ręka nie jest całkiem sprawna, mówię trochę niewyraźnie i mam lekkie zaburzenia wzroku. Muszę już raczej zapomnieć o prowadzeniu samochodu. Ale i tak wyszedłem z całej opresji obronną ręką.
Pamięć mi dopisuje, jestem w stanie godzinami czytać i oglądać telewizję, a rehabilitacja sprawia, że moja sprawność fizyczna poprawia się z dnia na dzień. Tym bardziej że cały czas czuwa nade mną ukochana żona Ala, która załatwiła nawet, że specjalnie dla mnie przyjechał przedstawiciel jednego z banków, żebym mógł, nie ruszając się z Michałowic, założyć konto osobiste. Najważniejsze zaś, że mogę normalnie chodzić i jeść. Nie stałem się osobnikiem uwstecznionym. Pewne zaburzenia w organizmie są do wyleczenia. Codziennie korzystam na przykład z pomocy logopedy i moja wymowa staje się coraz wyraźniejsza. Ćwiczę nawet odpowiednią intonację, a także mówienie bez dźwięku poprzez samo poruszanie ustami. Wszystkie te ćwiczenia są dla mnie bardzo ważne, bo bardzo chciałbym powrócić do komentowania boksu w Polsacie. Niewykluczone, że będzie to możliwe już pod koniec tego roku. Lekarze doradzają mi tylko, żeby na początek były to wypowiedzi w studio – przed walką i po walce. Komentowanie w trakcie pojedynków byłoby dla mnie niebezpieczne, bo wiąże się ze zbyt dużymi emocjami.
- Masz wreszcie możliwość, żeby doświadczyć, jak czują się bokserzy po ciężkim nokaucie.
Jerzy Kulej: To prawda. Przekonuję się, co to znaczy powrót do sprawności fizycznej. A swoją drogą, wciąż nie mogę zrozumieć, dlaczego zły los zdecydował się znokautować właśnie mnie. Przecież prowadziłem higieniczny tryb życia. Cały rok bardzo dużo pływałem. Poddawałem się też systematycznym badaniom lekarskim. Okazuje się jednak, że nie ma mocnych. Inna sprawa, że już wcześniej miałem problemy z sercem. Kiedy byłem posłem, zdarzyło mi się nagłe zasłabnięcie w Sejmie. Potem w Ełku musiałem również oddać się w ręce kardiologów, którzy chyba popełnili błąd, wypuszczając mnie ze szpitala. A już wtedy potrzebny był zabieg, polegający na sztucznym doprowadzeniu krwi do tętnicy. Gdyby to zostało wtedy zrobione, pewnie nie doszłoby do udaru w Warszawie. Teraz mam już co trzeba, czyli standy po lewej stronie.
Poddawałem się niedawno badaniom na Banacha i tamtejsi specjaliści orzekli, że z moim sercem obecnie jest bardzo dobrze. Następna kontrola przewidziana jest dopiero za pół roku. Nie bez wzruszenia spoglądam teraz na zdjęcia z okresu, gdy pozostawałem w śpiączce, mając podłączoną rurę, pompującą krew do mózgu. Po wybudzeniu starałem się uzyskać jak najwięcej dowodów, że żyję. Prosiłem na przykład Alę, żeby ugryzła mnie w piętę. Odczuwając to ugryzienie, nabierałem pewności, że udało mi się wrócić z tamtego świata. Stopniowo reagowałem na hasła otaczających mnie osób i tak krok po kroku dochodziłem do siebie. Nieocenionej pomocy udzielili mi lekarze neurolodzy w innym warszawskim szpitalu – przy ulicy Sobieskiego.
- Czujesz się teraz jak nowo narodzony?
Jerzy Kulej: Czuję się tak, jakbym uzyskał nowe życie. A wszystko dzięki łańcuchowi ludzi dobrej woli. Żeby mnie ratować uruchomiono potężny aparat służb medycznych. Teraz korzystam ze wspaniałej opieki w Michałowicach, w ośrodku, który stworzył niezastąpiony przyjaciel, niegdyś wspaniały szermierz Rysiek Parulski, prezes Towarzystwa Olimpijczyków Polskich.
- Często oglądasz transmisje z ważnych imprez sportowych?
Jerzy Kulej: Oczywiście, śledzę też pilnie wszystko to, co się dzieje w polskim boksie. Jestem załamany, mając świadomość, że na igrzyskach olimpijskich w Londynie nie będzie ani jednego naszego pięściarza. Dobrze, że szanse zakwalifikowania się na igrzyska mają jeszcze nasze mistrzynie pięści. A jeśli chodzi o kadrę naszych pięściarzy, to nie dość, że nie ma wyników, to jeszcze dochodzi do awantur. Dla mnie to trudne do zrozumienia, że młodzi zawodnicy buntują się przeciwko trenerowi Polskiego Związku Bokserskiego.
- Sukcesy sportu polskiego to chyba dla ciebie najlepsze wsparcie psychiczne.
Jerzy Kulej: Jasne, podziwiam chociażby Agnieszkę Radwańską. Cieszę się, że zobaczymy ją w turnieju olimpijskim. Czekam na igrzyska, licząc na udane występy Polaków. Moim faworytem jest młody tyczkarz Paweł Wojciechowski. Wierzę też, że Tomkowi Majewskiemu uda się obronić tytuł mistrza olimpijskiego w pchnięciu kulą. Pamiętam wzruszający moment, gdy w 1972 roku w Monachium grano Mazurka zwycięzcy konkursu kulomiotów Władkowi Komarowi. Wierzę, że w Londynie Mazurek zabrzmi również po wygranej Majewskiego. Czekam na taki dorobek medalowy, jaki mieliśmy na igrzyskach w Tokio i Meksyku, gdy w rolach głównych występowali właśnie lekkoatleci, bokserzy czy szermierze.
- Do kiedy będziesz pozostawać w ośrodku w Michałowicach?
Jerzy Kulej: Kochany Rysiek Parulski powiedział mi, że mogę tu siedzieć, jak długo chcę, biorąc przede wszystkim hydromasaże. Od pewnego czasu czuję się o wiele raźniej, bo na rehabilitację w Michałowicach trafił po wypadku na snowboardzie prawnuczek mojego ukochanego trenera Feliksa Stamma. To dopiero zrządzenie losu!
Rozmawiał Maciej Petruczenko, Przegląd Sportowy
Pan Jerzy to wielki mistrz, najbardziej odporny polski bokser wszechczasów, nawet teraz wstał po bardzo ciężkim nokaucie.
Życzę dużo zdrowia, oby Pan Jerzy wrócił do studia bokserskiego i dalej realizował się w swojej pasji, choć nie zawsze się z nim zgadzałem, życzę mu tego z całego serca.
pozdrawiam
Niech nam legenda polskiego boksu żyje jeszcze sto lat!