UPADKI I WZLOTY
Czyli komu się powiodło w bokserskiej dżungli i został drapieżnikiem, a komu raczej nie i przyjął rolę ofiary. Tradycyjnie zaczniemy od dobrych wiadomości.
1. Diabelskie moce!
Jak słusznie napisał szanowny redaktor Jarosław Drozd, do Krzysztofa Włodarczyka (46-2-1, 33 KO) i tego co dokonał w odległej Australii świetnie pasuje słynne zdanie wypowiedziane przez Juliusza Cezara 'Veni, Vidi, Vici'. Przy czym owe 'vici' do końca wisiało na włosku, bowiem lokalny gwiazdor Danny Green (31-5, 27 KO) hardo stawiał czoła mistrzowi świata federacji WBC z Piaseczna. Na szczęście Polski Diablo przy pomocy swoich twardych jak stal pięści w 11. rundzie zdemolował faworyzowanego rywala, łamiąc mu bez skrupułów zarówno nos jak i szczękę i wysyłając go ostatecznie na sportową emeryturę. Oby więcej takich zwycięstw!
2. Cynamonowy król.
Młodziutki Meksykanin Saul Alvarez (39-0-1, 29 KO) po raz kolejny potwierdził, że jest już gotowy na poważniejszych rywali niż znani, ale nieco wypaleni, lub niegroźni oponenci, którzy ostatnimi czasy nie opacznie stawali mu na drodze. Najświeższą ofiarą 21-letniego 'Canelo' został były mistrz świata Kermit Cintron (33-5-1, 28 KO). Portorykański 'El Asesino' został zastopowany w 5. odsłonie.
3. Bez problemu.
Utalentowana gwiazda z Cincinnati, czyli Adrien 'The Problem' Broner (22-0, 18 KO) w zeszłą sobotę na oczach 5 tysięcy swoich wiernych kibiców znokautował już w 3. rundzie doświadczonego Argentyńczyka Vicente Martina Rodrigueza (34-3-1, 19 KO). Tym samym 22-latek został właścicielem mistrzowskiego pasa federacji WBO w wadze junior lekkiej. Pogratulować.
4. Szczęśliwy wujek Bob.
W związku z dopuszczeniem przez New York State Athletic Commision Antonio Margarito (38-7, 27 KO) do walki z Miguelem Cotto (36-2, 29 KO), Bob Arum mógł wreszcie odetchnąć z ulgą. Jego wielkie dzisiejsze show w Madison Square Garden zostało uratowane dosłownie w ostatniej chwili.
Teraz pora na wiadomości złe.
1. Odszedł kolejny wielki zawodnik.
Niestety po śmierci Joe Fraziera, kolejny legendarny pięściarz złotej ery boksu zawodowego odszedł z tego świata. To twardy Ron Lyle (43-7-1, 31 KO), który zmarł 26 listopada. Jeżeli nie wiesz kim był ten sportowiec, to najlepiej obejrzyj sobie rundę 4. i 5. jego bitwy z Georgem Foremanem z 1976 roku. Obdarzony potężnym uderzeniem bokser z Colorado o mały włos nie znokautował wówczas 'Big' George'a po to by ostatecznie samemu paść od jego mocarnych ciosów. Co ciekawe urodzony w 1941 roku Ronie, był jednym z 19 rodzeństwa, a na zawodowstwo przeszedł dopiero w wieku 30 lat. Wcześniej przebywał w więzieniu skazany za udział w zabójstwie członka konkurencyjnego gangu. Za kratami również nie unikał kłopotów i o mały włos nie przypłacił tego życiem. Pchnięty nożem w brzuch przeżył tylko cudem. To właśnie tam zaczął ćwiczyć pięściarstwo, trenowany przez jednego z więziennych strażników. Ron krzyżował swoje rękawice z najlepszymi zawodnikami wszechwag i mimo, że nigdy nie wywalczył pasów mistrzowskich, to jednak jego miejsce wśród największych tego sportu nie podlega żadnej dyskusji. Po zakończeniu swojej kariery pracował jako ochroniarz w jednym z kasyn w Las Vegas, a także w Denver gdzie trenował młodych adeptów boksu.
2. Bezradny Szkot.
O zeszłym tygodniu na pewno jak najszybciej chciałby zapomnieć były mistrz Europy i Wspólnoty Brytyjskiej, 32-letni Willie Limond (34-4, 8 KO). Pochodzący z Glasgow Szkot, na ringu Motherwell został rozbity przez mistrza Wielkiej Brytanii w wadze lekkiej, Anthony'ego Crollę (23-2, 9 KO). Młody wilk z Manchesteru górował zdecydowanie nad starszym o 7 lat rywalem i zwyciężył jednogłośnie na punkty.