MANNY PACQUIAO - PIĘŚCIARZ JAKICH MAŁO
Manny Pacquiao (53-3-2, 38 KO) zmierzy się w sobotę w Las Vegas z Juanem Manuelem Marquezem (53-5-1, 39 KO). Manny - dziś ikona sportu - pamięta doskonale, jak blisko klęski był w dwóch pojedynkach z Meksykaninem.
Przez lata Pacquiao był jednym z mnóstwa ciężko pracujących pięściarzy. Anonimowych, bo bijących się w mało poważanych, najniższych kategoriach, gdzie jedna rękawica waży tylko 80 gramów, a i tak jest niemal tak wielka jak głowa zawodnika.
Zwrot w jego życiu nastąpił w 2001 r., kiedy chuchrowatemu Filipińczykowi poszczęściło się w Las Vegas i znalazł się w ringu MGM Grand Casino. Trafił tam w zastępstwie last minute dla mistrza świata w wadze koguciej Lehlohonolo Ledwaba. Miał być tłem, a znokautował faworyta. Ponieważ pojedynek odbywał się przed walką słynnego "Złotego Chłopca" Oscara de la Hoi, to transmitowała go stacja HBO. I nagle wszystko stało się dla Filipińczyka łatwiejsze.
Dziś, po dekadzie jego pozycję najlepiej określa bon mot brytyjskiego pisarza Lawrence'a Osborne'a: opisać Pacquiao tylko jako pięściarza, to tak jak powiedzieć, że Lech Wałęsa to elektryk z Gdańska.
Kiedy 33-letni Pacquiao ląduje w Manili, czeka na niego tłum fanatycznych kibiców, policyjny konwój i landcruiser z rejestracją kongresu, w którym zasiada od ostatnich wyborów. Kiedy realizuje show dla telewizji "Manny Many Prizes", i czasem rozdaje drogie prezenty - zapełnia się stadion w stolicy, a widzowie zjeżdżają się i zlatują nawet z odległych wysp filipińskiego archipelagu. Wydaje płyty - choć zapewne nie otrzyma za nie nagrody Grammy.
Pięściarz funduje szkoły i szpitale. Milionami zarobionymi w ringu - tylko w 2010 roku gaże sięgnęły 32 mln dol. - zasila lokalne, biedne społeczności prowincji Sarangani. Jako dzieciak właśnie tam chodził boso do szkoły, spał na kartonach, łowił ryby nie z miłości do wędkarstwa, ale żeby nie być głodnym.
Teraz jest żywą legendą i jego otoczenie nie ukrywa, że ambicją mistrza świata w ośmiu kategoriach wagowych jest zdobycie najważniejszego tytułu - prezydenta Filipin.
Idol musi być jednak bez skazy. Dlatego, kiedy przegrał z Erikiem Moralesem na punkty w 2005 r., jeszcze w tym samym roku postarał się o rewanż i znokautował przeciwnika w trzeciej rundzie.
Siedem lat i osiem kilogramów temu Pacquiao i Marquez wielokrotnie podrywali tłum w Grand Casino na nogi, ale bój zakończyli remisem. Meksykanin trzy razy leżał na deskach w pierwszej rundzie, ale wytrzymał. Mało tego - jeden z arbitrów dał mu zwycięstwo aż pięcioma punktami. Dzięki remisowi Marquez obronił tytuł mistrza świata.
Rewanż w 2004 r., w Las Vegas kupiło w systemie pay-per-view ponad 800 tys. osób. Był porywający, ale przewaga Pacquiao nieprzekonująca - zdecydowało przyznanie przez jednego z trzech sędziów zwycięstwa Filipińczykowi w jednej rundzie! Amerykańscy fachowcy podzielili się pół na pół, w opinii kto lepszy. Schizofrenią popisał się magazyn "The Ring", którego mistrzowski pas był (obok tytułu WBC) stawką walki. Samozwańcza biblia boksu w kuriozalny sposób jednocześnie przyznała tytuł i wyraziła wątpliwość co do zwycięstwa Filipińczyka.
Dlatego w sobotę Pacquiao znów zmierzy się z Marquezem. Musi bowiem efektownym zwycięstwem w walce o tytuł mistrza świata WBO (waga 65 kg) zatrzeć wspomnienia z dwóch wcześniejszych wyrównanych pojedynków.
Ten trzeci pojedynek jest zdecydowanie za późno. 2-3 lata temu miałoby to o wiele więcej sensu.
No, ale jeśli nie Floyd to kto? Tylko Marquez.
czy redaktor czuje, że rymuje? ;)