KOCHALI GO KIBICE, SZANOWALI RYWALE
Odszedł Smokin' Joe Frazier. Mistrz. Pięściarz kochany przez kibiców, szanowany przez rywali. Zmarł na raka wątroby. Miał 67 lat.
Prawie do śmierci Smokin' Joe mieszkał w apartamentowcu w centrum Filadelfii. Na ścianie, w centralnym punkcie salonu, wisiało czarno-białe zdjęcie – Frazier potężnym lewym posyła na deski Muhammada Alego. Obok wisiały rękawice, w których Frazier wtedy walczył.
Nasze spotkanie zaczęło się efektownie. Less Wolff, asystent byłego mistrza świata, wstał i zapowiedział go podniesionym głosem – jak przed wielką walką, kiedy wielki bokser wchodzi do ringu. – And now, please welcome, Mr Smokin' Joe Frazier!
To było dwa lata temu, Frazier miał wtedy 65 lat. – Dobrze się trzymam, mój lewy biceps cały czas jest jak stal. Może pan sprawdzić. To tą ręką przywaliłem Alemu. Bum i poleciał na deski – opowiadał zadowolony. Słowo bum powtarzał często. Nazwisko Ali najczęściej.
Stoczyli ze sobą trzy pojedynki. Dwa Smokin' Joe przegrał, ale nigdy nie uznawał tych porażek. Dwa razy walczył też (i dwa razy przegrał) z Georgem Foremanem. Te porażki uznawał, Foremana wspominał z szacunkiem. Alego? – On zawsze mówił, że byłbym nikim bez niego. A kim byłby on beze mnie? – powtarzał Smokin'.
W 1964 roku Cassius Clay przeszedł na islam, zmienił nazwisko na Cassius X, potem Muhammad Ali. Odmówił udziału w wojnie w Wietnamie i odebrano mu tytuł mistrza świata oraz licencję bokserską. Frazier pomagał Alemu finansowo, ale ten i tak ciągle go obrażał.
– Dzwonił do mnie i mówił, że mam jego tytuł – opowiadał Frazier. – Pojechałem więc do prezydenta Nixona. Nie chciałem, żeby kibice za każdym razem powtarzali: „Smokin', jesteś mistrzem, bo Ali nie może walczyć". Powiedziałem prezydentowi, żeby dał mi szansę dołożyć Alemu. Kiedy jest się znanym bokserem, można pojechać nawet do prezydenta i z nim pogadać.
Ali dostał licencję, znowu mógł walczyć. – Muhammad był wielki, przyznaję. Ale nie tak wielki, jak ja – mówił Frazier.
– Jak to? Przecież to on wygrał dwie z waszych trzech walk.
– Nieprawda. To ja wygrałem trzy razy.
I tak cały czas. Po ostatnim pojedynku, nazwanym „Thrilla in Manila" Ali przyznał publicznie, że w ringu był bliski śmierci. Trener Eddie Futch poddał Fraziera po 14. rundzie. Bał się o niego.
Będzie jak Louis
W życiu Fraziera nic nie było przypadkowe. Wiedział, że zostanie mistrzem boksu. Rodzina mieszkała na farmie w Południowej Karolinie. Mama nazywała go Billy Boy. Ojciec czasami pędził bimber, Joe bywał jego testerem.
– Ten płyn mógłby wzniecić pożar – śmiał się Frazier.
Mieli w domu telewizor. – Jedyny w okolicy, więc wszyscy do nas przychodzili, bo w tamtych czasach to była superrozrywka. Walczyli mistrzowie: Rocky Marciano, Joe Louis, Henry Armstrong, Jersey Joe Walcott... To byli moi idole. Pewnego dnia wujek wskazał na mnie i powiedział: „Popatrzcie na niego. On kiedyś zostanie mistrzem świata. Będzie jak Joe Louis".
Od tego dnia Billy Boy wiedział, co chce w życiu robić.
Kradnie samochody
Życie na farmie było bardzo trudne, ale Joe znajdował czas, by ćwiczyć boks. Samemu. Podpatrywał mistrzów w telewizji i starał się naśladować ich ruchy. – W stary worek wsadziłem cegłę i szmaty, wszystko zasypałem piaskiem. Worek powiesiłem na gałęzi i mogłem trenować. Bum, bum, bum każdego dnia – opowiadał Frazier. – Cała moja siła pochodziła z pracy na farmie. Mieliśmy pompę, więc pompując ćwiczyłem mięśnie. Do moich obowiązków należało rąbanie drewna, dźwiganie skrzyń i pakowanie ich na ciężarówkę. Siłowni nie miałem, zresztą w tamtych czasach czarnoskórzy nie byli wpuszczani do siłowni. Często piłowałem też drewno z moim ojcem. On miał tylko jedną rękę, łapał piłę w prawą dłoń, ja w lewą. To od tego mam tak potężną lewą rękę.
Kiedy skończył 15 lat, postanowił wyjechać w świat. Trafił do Nowego Jorku, gdzie mieszkał jego brat. Długo nie mógł znaleźć pracy i wpadł w tarapaty. – Tam miałem słabsze chwile, kradłem samochody. Ale nigdy nie należałem do gangu – mówił Frazier. W końcu wyjechał do rodziny do Filadelfii, miasta, z którym związał się na zawsze.
Gigantyczna ciężarówka
Frazier miał zaledwie 182 cm wzrostu, ale potrafił walczyć z większymi bokserami. Nie potrafił tylko z jednym z nich – Foremanem. – Walka z George'em była jak zderzenie z gigantyczną ciężarówką – przyznał.
Stoczyli dwa pojedynki. Frazier dwa razy przegrał przed czasem (w 1973 rok w drugiej rundzie, w 1976 w piątej). – Przed pierwszą walką nie znałem go za dobrze. Do tej pory wszystkich nokautowałem. Wchodziłem do ringu, bum i było po wszystkim. O George'u myślałem, że to kolejny olbrzym, któremu dołożę. No i się pomyliłem. Ale to dobry człowiek, jesteśmy przyjaciółmi. Pan sobie wyobraża – taki mistrz, a został pastorem.
Tak mówił Frazier dwa lata temu. Foreman wspierał go do ostatnich dni. Wczoraj napisał na twitterze: „Dobrej nocy, Joe. Kocham cię, drogi przyjacielu".
Coś pięknego