ODSZEDŁ PIERWSZY ABORYGEŃSKI MISTRZ
Jeżeli myślimy o pięściarzu kochanym przez kibiców, na myśl przychodzi nam na przykład Ricky Hatton (45-2, 32 KO). To przecież za sprawą "Dumy Manchesteru" Las Vegas przeżyło najazd 25. tysięcy fanatycznych Brytyjczyków. I to dwa razy. Kolejnym może być uwielbiany na Filipinach Manny Pacquiao (53-3-2, 38 KO). Gdy ten wspaniały pięściarz walczy, w rodzinnym kraju życie zamiera, nawet przestępcy siadają przed telewizorami, aby dopingować bohatera narodowego. Był jednak w historii pięściarstwa człowiek, o którym szary kibic nigdy nie słyszał, a który w latach swojej świetności popularnością przewyższał wiele dzisiejszych gwiazd. To Lionel Rose (42-11, 12 KO) z Australii, wspaniały czempion wagi koguciej.
Gdy w 1968 roku wracał do domu po zwycięskiej bitwie z Japończykiem Haradą (55-7, 22 KO), podczas której odebrał mu mistrzowskie pasy federacji WBC i WBA, na lotnisku w Melbourne witał go potężny tłum. Nieprzebrane masy oszacowano na liczbę od 100 do nawet 250 tysięcy fanów! Niech te liczby będą faktem jak dużą popularnością cieszył się Rose.
Podczas swojej kariery uwielbiany przez kibiców, odegrał olbrzymią rolę w zjednoczeniu podzielonej Australii. Został pierwszym w historii Aborygenem, który zdobył mistrzostwo świata. Był przykładem ubogiego chłopca, który dzięki talentowi i pracy spełnił swoje marzenia i stał się sławny. Urodził się w miejscowości Warragul leżącej na wschód od Melbourne. Do sportu trafił za sprawą swojego ojca, który boksował amatorsko i zachęcił syna do tego samego. Tak oto w wieku 14 lat Lionel rozpoczął treningi. O jego talencie niech świadczy fakt iż już w wieku 15 lat zdobył amatorskie mistrzostwo Australii w wadze muszej. Rok później w 1964 podpisał kontrakt zawodowy, głównie po to, aby wspierać finansowo swoją ubogą rodzinę.
Trenowany przez świetnego szkoleniowca, Jacka Rennie, w roku 1966 wywalczył tytuł mistrza kraju w wadze koguciej. Dwa lata później zasiadł na tronie mistrza świata, zwyciężając na dystansie 15 rund ulubieńca Japończyków - Fighting Haradę. Gdy zdobywał tytuł, w Australii wciąż w niektórych miejscach dyskryminowano rdzenną ludność, między innymi nie dopuszczając jej do głosowania. Jednakże popularny ‘kogut’ przyczynił się w znaczący sposób do zatarcia niesławnych barier rasowych. Ludzie bez względu na kolor skóry po prostu go uwielbiali. Gdy po wylądowaniu Rose zobaczył wielotysięczny tłum oczekujący na płycie lotniska, znany ze swojego poczucia humoru, zapytał podobno obsługę samolotu czy oprócz niego na pokładzie znajdują się także "Beatlesi".
Gdy w 1968 roku boksował w Kalifornii z Meksykaninem Chucho Castillo (46-18-2, 22 KO), zwyciężając go na punkty, na jego walkę przybył specjalnie sam Elvis Presley. Król Rock’n’Rolla słyszał tyle rzeczy o niezwykłym Australijczyku, że zapragnął poznać go osobiście.
- Byłem nim zachwycony, ale szybko okazało się, że to on był zachwycony mną! - wspominał później Lionel.
Swoje mistrzowskie pasy obronił trzykrotnie. Zaraz po pojedynku z Castillo stoczył kolejną zaciętą bitwę z pochodzącym z Liverpoolu Alanem Rudkinem (42-8, 15 KO). Twardemu Brytyjczykowi również nie udało się zdetronizować ambitnego mistrza. Sztuki tej dokonał dopiero wspaniały Ruben Olivares (88-13-3, 77 KO). Meksykanin przystępując do walki z Rose w 1969 roku był niepokonany w 52 pojedynkach! Ten straszliwy wojownik, który zmiażdżył w ringu wielu wartościowych pięściarzy, nie dał Lionelowi żadnych szans, nokautując go w 5. rundzie. Po tym strasznym laniu, Australijczyk nigdy już nie odzyskał dawnej formy. Walczył jeszcze ze zmiennym szczęściem, ale gdy w latach 1975-76 przegrał 4 z 5 pojedynków, w tym walkę z Rafaelem "Bazooką" Limonem (52-23-2, 38 KO) przez nokaut w 3. rundzie, ostatecznie zawiesił rękawice na kołku, odchodząc na zasłużoną emeryturę jako jeden z najwspanialszych pięściarzy w historii swojego kraju.
W ostatnich latach życia został częściowo sparaliżowany i nie mógł mówić. Na szczęście żona Jenny, z którą rozwiódł się przed laty, powróciła do niego i opiekowała się nim do końca.
- Pomijając wszystko, Lionel był niezwykle odważnym i skromnym człowiekiem - zwykła mówić o swoim sławnym mężu.
Lionel Edmund Rose zmarł w niedzielę 8 maja. W poniedziałek 16 maja w Melbourne odbył się jego pogrzeb organizowany z najwyższymi honorami na koszt państwa. Jak można się było tego spodziewać, pierwszego rdzennego Australijskiego mistrza świata przybyły pożegnać tysiące wiernych fanów pamiętających doskonale czego dokonał w swoim życiu.
Ale prawdziwe.
Ciekawostką australijską jest fakt, że Aborygeni aż do ,zdaje się ,początku lat siedemdziesiątych nie byli urzędowo klasyfikowani jako ludzie, tylko jako fauna Australii. Po to, żeby się nikt nie czepiał, że jacyś ludzie w tym kraju nie mają prawa głosu.
"Ciekawostką australijską jest fakt, że Aborygeni aż do ,zdaje się ,początku lat siedemdziesiątych nie byli urzędowo klasyfikowani jako ludzie, tylko jako fauna Australii. Po to, żeby się nikt nie czepiał, że jacyś ludzie w tym kraju nie mają prawa głosu."
Jak fajnie!!! Ja też tak chcę!!! Wsadźcie se w dupę swoje prawa wyborcze. Chce bydź dla państwa nie-człowiekim. Nie składać "pitów" nie płacić mandatów, robić ze swoim życiem, co mi się podoba. Nadchodzi czas marzeń o statusie nie-człowieka.
Myślę, że liczebność tłumów witających sportowców po wielkich triumfach bywają często zbliżone.
Fińskiech hokeistów witało w tym roku ok. 50 tysięcy ludzi. Helsinki zamieszkuje jakieś 500 tysięcy.
Queen (takie szarpidruty z XX wieku) w Sydney (znów Australia, tam się tłumy widocznie zbierają z byle powodu, bo nic się nie dzieje) - 2 miliony widzów.
Chomeini po powrocie do Iranu w 1979 witany był przez garstkę stęksnionych ocenianą na jakies 5 milionów.
W Manilii w 1995 przeszło 5 milionów zebrało się, by zobaczyć i posłuchac pewnego Polaka.
Milion ludzi żegnało zmarłego Woltera w Paryżu. Tyle, że to był... XVIII wiek.
Ludzie uwielbiają się gromadzić z byle powodu, jak widać.
A co oznacza tłum w internecie, to chyba poproszę o jakieś wyjaśnienie :)
Sympatyzuję z twoim podejściem do sprawy.
Problemem jest jednak, że wówczas ONI też będą mogli robić z tobą, co będą chcieli (zresztą jesteśmy na dobrej drodze do tego, ale wciąż istnieją jakieś hamulce).
"@BeniaminGT,
Sympatyzuję z twoim podejściem do sprawy.
Problemem jest jednak, że wówczas ONI też będą mogli robić z tobą, co będą chcieli".
Czyli niewiele się zmieni...
A ja przynajmniej będę mógł się bronić. Bo teraz, jako człowiekowi zarzucą mi samosąd, a jako przedstawicielowi fauny zarzucą mi co najwyżej wściekliznę. A do wściekłego psa tak łatwo się nie podchodzi :)
Najlepszy były oczywiście status antyobywatela. Czyli odrzucenie "prawa publicznego", a zachowanie prawa prywatnego ( tak, żeby nie stracić wiarygodności, jako kontrahent ). Jeśli ktoś mnie okradnie, albo zabije - zwalniam państwo z obowiązku chronienia mnie. Ale jeśli to ja zabije złodzieja, albo niedoszłego mordercę, to jest to nasza prywatna sprawa. Podatków nie będę odprowadzał więc będzie mnie stać na spluwę i dom w lepszej dzielnicy. Przypuszczam, że będę bezpieczniejszy, a co najważniejsze - wolny. Niestety, to tak nie działa. Państwu płaci się za ochronę, ale nie przed bandytami, lecz przed nim samym. "Umowę społeczna" z państwem można streścić w jednym zdaniu: "Płać, jeśli nie chcesz, żebyśmy cię zniszczyli". Czyli zwykły szantaż, któremu niestety ulegamy. A ponoć z szantażystami się nie rozmawia...