KAROL OZIMKOWSKI: NIE CHCIAŁEM BYĆ MIĘSEM ARMATNIM
22 listopada w Londynie odbył się mecz międzypaństwowy ekip firmowanych jako "reprezentacje" Anglii i Irlandii. W ringu nie zobaczyliśmy bynajmniej największych asów wyspiarskiego boksu amatorskiego. Naszą uwagę zwróciło jednak nazwisko "Anglika" występującego w kat. 69 kg. Karol Ozimkowski, bo o nim mowa, to nieco zapomniany już w Polsce były kick-bokser i bokser, były podopieczny Józefa Warchoła.
We wspomnianym meczu Ozimkowski wygrał na punkty z Fergalem Redmondem i ma ponownie nadzieje na amatorskie sukcesy. Ponownie, gdyż ma za sobą epizod zawodowy... Zapraszamy do lektury wywiadu jakiego udzielił Piotrowi Gulbickiemu z londyńskiego Dziennika Polskiego.
Był w kadrze narodowej, wróżono mu ciekawą przyszłość. Tak w boksie, jak i kick-boxingu. Cztery lata temu, w wieku 20 lat, zdecydował się wyjechać z kraju. "Wierzyłem, że w Anglii zrobię karierę, że sukcesy w boksie zawodowym to tylko kwestia czasu. Nie miałem pojęcia jak to w rzeczywistości wygląda" – mówi Karol Ozimkowski
- Londyn to fajne miasto…
Karol Ozimkowski: Pewnie. Dużo się dzieje, trudno się nudzić. Niestety, ze sportowego punktu widzenia mój pobyt tutaj okazał się niewypałem. Może inaczej - straciłem kilka lat, chociaż z drugiej strony jestem mądrzejszy o nowe doświadczenia.
- Z Polski wyjechałeś dość niespodziewanie.
Odbyłem zasadniczą służbę wojskową w żandarmerii w Koszalinie i trzeba było pomyśleć co dalej. Chciałem zostać w armii, myślałem o jednostkach specjalnych, ale okazało się, że nie ma etatów.
- Jako znany sportowiec miałeś poważne atuty.
Cóż, widać byli lepsi (śmiech). Ja praktycznie całe życie jestem związany ze sportem. Kiedy miałem siedem lat mój starszy brat zaczął zabierać mnie na siłownię, kazał boksować i kopać w worki. Był bardzo zawzięty, trenował różne sztuki walki. W szkole podstawowej grałem w piłkę ręczną (zdobyliśmy brązowy medal w mistrzostwach województwa zachodniopomorskiego), jednak ostatecznie wybrałem kick-boxing. Pochodzę z Białogardu (Zachodniopomorskie – przyp. PG), najbliższy profesjonalny klub był w Koszalinie, dlatego codziennie dojeżdżałem na treningi prowadzone przez byłego mistrza świata Józefa Warchoła. Mój dzień wyglądał tak, że po powrocie ze szkoły zmieniałem torbę, biegłem na pociąg, kilka godzin spędzałem na sali treningowej i wieczorem wracałem do domu. Odrabiałem lekcje, jadłem kolację, kładłem się spać… I tak w kółko, przez kilka lat.
- Ale efekty przyszły szybko...
Po kilku tygodniach treningów zdobyłem tytuł mistrza Polski młodzików i stałem się największą nadzieją klubu. Potem poszło już z górki. Startując w różnych grupach wiekowych wygrywałem w mistrzostwach i Pucharze Polski, a będąc jeszcze juniorem wystąpiłem w mistrzostwach świata seniorów, gdzie doszedłem do ćwierćfinału. Z kolei w Pucharze Europy zdobyłem brąz. Na około 100 stoczonych walk wygrałem 80.
- Walczyłeś też na bokserskim ringu...
Trener Warchoł prowadził zajęcia jednocześnie w obu tych dyscyplinach. Dzisiaj, z perspektywy czasu uważam, że nie jest to najlepsze rozwiązanie, gdyż te sporty znacznie się różnią. Niemniej w boksie też miałem sukcesy – wygrałem kilka turniejów międzynarodowych, wywalczyłem brąz w mistrzostwach Polski juniorów, a na rozkładzie mam kilku znanych pięściarzy, z obecnym reprezentantem kraju Maciejem Adamiakiem na czele.
- Wróżono ci ciekawą przyszłość...
Miałem duże ambicje, nie oszczędzałem się. Był jednak problem. Od początku moimi wiernymi kibicami byli rodzice, którzy wspierali mnie zarówno duchowo jak i finansowo. To dzięki ich pomocy mogłem trenować. Po tym jak nie udało mi się zostać w wojsku jako żołnierz zawodowy trzeba było zastanowić się co dalej – kontynuować naukę na studiach (wcześniej skończyłem liceum o profilu kształtowania środowiska), czy wymyślić coś, co pozwoliłoby mi na trenowanie boksu i kick-boxingu. Niestety, w Polsce ze sportu – przynajmniej tego w wydaniu amatorskim - trudno wyżyć. Dlatego podczas przygotowań do młodzieżowych mistrzostw Polski w kick-boxingu zrodził się pomysł wyjazdu na Wyspy.
- W ciemno?
Całkowicie. Nie znałem języka, ani ludzi, którzy mogliby mi pomóc. Postanowiłem jednak zaryzykować wierząc, że dam radę, a wszystko pójdzie z górki. Pierwsze kroki po przyjeździe do Londynu skierowałem do klubu bokserskiego, jednak przyjęto mnie tam dość chłodno. Żeby się utrzymać imałem się różnych rzeczy – pracowałem w kuchni, na budowie, zajmowałem się modelingiem. A jednocześnie cały czas trenowałem. Kiedy w końcu dostałem szansę na sparingach łatwo poradziłem sobie z najlepszymi chłopakami w klubie, dzięki czemu zostałem dopuszczony do walk i po kilku wygranych zaboksowałem w mistrzostwach Londynu. Tam dotarłem do finału kategorii junior średniej...
- Przełom...
Też tak myślałem. Zaraz potem przeszedłem na zawodowstwo, trenowałem ze zdwojoną energią. Niestety, miałem pecha – trafiłem na menedżera, który chciał na mnie szybko zarobić, mając gdzieś moją sportową przyszłość. W profesjonalnym debiucie zostałem wystawiony przeciwko niepokonanemu zawodnikowi z Ugandy, mającemu na koncie 16 wygranych walk, z czego 15 przed czasem. Tanio skóry nie sprzedałem, w opinii obserwatorów mogłem nawet wygrać, ale sędziowie opowiedzieli się za rywalem. Podobna sytuacja była w drugim pojedynku. Zdałem sobie sprawę, że mam służyć jako mięso armatnie, do nabijania rekordów innym...
- Może menedżer nie widział w tobie przyszłej gwiazdy...
Profesjonalny boks to przede wszystkim biznes. Żeby doprowadzić zawodnika na szczyt potrzeba czasu, cierpliwości, pieniędzy. I ludzi, którzy pilotują twoją karierę. Hochsztaplerów i różnej maści oszustów nie brakuje. Powiedziano mi wprost – co z tego, że jesteś lepszy od rywala? Liczy się to, ilu ludzi przychodzi na ciebie. Mówiąc krótko - liczy się kasa. Oczy mi się otworzyły.
- Ale nie zrezygnowałeś...
Wróciłem do boksu amatorskiego. Zgodnie z brytyjskim prawem, jeśli na ringu zawodowym zawodnik stoczył nie więcej niż cztery walki może odzyskać status amatora. Skorzystałem z tego i wystartowałem w mistrzostwach Anglii. Wygrałem strefę południowo-wschodnią, jednak kiedy pokonałem lokalnego faworyta... zostałem zawieszony w rywalizacji. Okazało się, że kilka osób złożyło zażalenie na mój strat, a wykorzystano kruczek prawny mówiący o obowiązku przynależności do klubu przynajmniej przez okres 12 miesięcy. W rzeczywistości chodziło jednak o coś innego - wygrywając mistrzostwa miałbym pierwszeństwo wyjazdu na największe europejskie i światowe imprezy. Anglicy mają swoich chłopaków, po co im ktoś z zewnątrz? Jeśli nie deklasujesz rywala, o zwycięstwo jest bardzo trudno.
Patowa sytuacja...
Delikatnie mówiąc. Pierwsze pytanie jakie zadają kolejni menedżerowie, z którymi rozmawiałem, brzmi – „Ile biletów możesz sprzedać?”. A dopiero potem – „Czy umiesz boksować?”. Jeśli sprzedasz 150 – 200 wejściówek masz szansę wygrać kilka kolejnych walk i zbudować rekord dzięki któremu będziesz mógł boksować o miejsce w rankingach. Smutne, ale taka jest tutejsza rzeczywistość.
Myślałeś o powrocie do kraju?
Pewnie, nie raz. Tylko czy tam byłoby lepiej? Na razie próbuję coś zdziałać tutaj, nie poddaję się. Mam 24 lata, finansowo nie jest źle. Prowadzę zajęcia bokserskie jako trener - zarówno dla zawodników, jak i ludzi ćwiczących rekreacyjnie. Ta praca daje mi dużą satysfakcję, tym bardziej, że chętnych nie brakuje. Na treningi przychodzą artyści, biznesmeni, ludzie różnych zawodów; w tym sporo kobiet. W najbliższym czasie myślę nawet o otworzeniu własnego klubu.
Z wyczynowym sportem już koniec?
Cały czas marzę o ringowych sukcesach. Codziennie indywidualnie trenuję przygotowując się do kolejnych walk, cały czas utrzymuję dobrą formę. Walczyłem i sparowałem z bardzo dobrymi pięściarzami, dlatego wiem, że stać mnie na dużo. Dzięki łutowi szczęścia i wsparciu kibiców oraz życzliwych ludzi wszystko jest jeszcze możliwe...
Oczywiście szybko okazało się, że są równi i równiejsi.
Dobrze, że chłopak sie nie załamał i znalazł swoje miejsce w życiu.
Powodzenia.
to kolejny artykul po tym wywiadzie z Cieslakiem o smutnej rzeczywistosci w boksie