JAN RYL: CO BYŁO KIEDYŚ, CO MAMY TERAZ
Karol Proksa: Jak się zaczęła Pana przygoda z boksem,jak Pan trafił do boksu?
Jan Ryl: Na trening bokserski zaprowadzili mnie koledzy z klasy w 1965 roku. Był to KS Śląsk-Świętochłowice. Miałem wtedy 15 lat i 44 kg wagi. Pierwszą walkę stoczyłem po dwóch treningach bokserskich, w lidze juniorów na wyjeździe z Kleofasem Katowice. Walka odbyła się w wadze papierowej, walkę wygrałem.
- W jakim klubie trenowało się Panu najlepiej, gdzie atmosfera do pracy była najlepsza?
JR: Najlepiej trenowało mi się w moim pierwszym klubie, bo nie było presji o wynik. Był to klub 3. ligowy, więc nie było takiej presji.
- Kto był Pana trenerem jak Pan wspomina tę osobę?
JR: Pierwszym moim trenerem był Franek Widyman, mistrz Polski w wadze lekkiej. Wspominam go bardzo mile. Następnym trenerem był Zygmunt Kupny, który wprowadził mnie do kadry Śląska i Polski. Był on vice-mistrzem Polski juniorów i brązowym medalistą mistrzostwach polski seniorów w Opolu1970r.
- Jak Pan porówna tamtą szkołę boksu, do dzisiejszej?
JR: Szkoła boksu jest taka sama, ludzie się zmienili, mają inną mentalność. Trzeba szukać w polskim boksie takich osób, które chcą i potrafią coś przekazać. Jest tak, że gorzej już nie może być! Nie wiem co robią władze naczelne w PZB i OZB.
- Jako zawodnik w jakiej wadze Pan występował, jakie to były kluby?
JR: Jak już wcześniej wymieniłem, boksowałem w wagach od papierowej do lekkopółśredniej. Stoczyłem w sumie 226 walk. W latach 1965-1970 trenowałem w K.S. Śląsk-Świętochłowice, a potem przeszedłem do Górnika Wesoła, gdzie trenowałem w latach 1970-1977. Po zakończeniu startów w lidze, ukończyłem kursy instruktora boksu na AWF we Wrocławiu, oraz instruktora 1 stopnia w Warszawie. Potem zostałem trenerem 2 klasy, robiąc licencjat na AWF we Wrocławiu. Sportowiec ma zawsze mało czasu na świętowanie, więc jak klub coś organizował, zawsze byłem do dyspozycji. Nie było żadnych wymówek.
- Jak obecnie wygląda Pana życie. Co pan robi, czym się pan zajmuje?
JR: Obecnie jestem na emeryturze i poza swoim hobby (rzeźbienie w drewnie) pomagam czasami Ryszardowi Dziopie, który jak wiemy trenuje młodzież w klubie MOSM Tychy.
- Jak Pan wspomina tamte lata? Walki ligowe?
JR: Teraz, kiedy od czasu do czasu jestem na zawodach, czuję się dziwnie, jakby nie w tym świecie. Tamtych lat już nie ma, no i boksu już nie ma. W latach 1970-1980 nasi trenerzy mówili, że taki boks to nie boks. Więc co my teraz możemy powiedzieć? Mecze ligowe to było święto, często psute przez sędziowanie pod gospodarza, ale i tak było fajnie! Wspomnień jest bardzo wiele, miłych i wesołych, ale w gronie z tamtych lat, bo to nas dotyczyło.
- Wspomnienia, które są związane z boksem, a których nie sposób wymazać z pamięci?
JR: Sytuacji takich było mnóstwo, np. dlaczego trener mnie poddał, pyta zawodnik po skończonej walce, która była była zremisowana. Odpowiedź padła - bo za dużo inkasujesz ciosów synku. Trener był dla zawodnika guru. Powinien troszczyć się o zawodnika jak ojciec, wyjaśniać, uświadamiać i nauczyć myślenia w ringu!
- Na koniec ostatnie pytanie. W jaki sposób mógłby pan zachęcić młodzież do uprawiania boksu?
JR: Jak wiemy boks, zapasy, ciężary, to bardzo ciężki sport. Sport dla tych, którzy lubią ciężką pracę na treningu. Są i tacy wśród nas. Trzeba ich tylko wyselekcjonować.
- Dziękuje za wywiad.
JR: Pozdrawiam serdecznie.