JERZY KULEJ: STRZELIŁEM W ŻYCIOWĄ DZIESIĄTKĘ
Zacząłem boksować, żeby wlać Heniowi. To był mój najgroźniejszy wróg w szkole. Bił mnie i strasznie mi dokuczał. Rozkwasiłem mu nos w przerwie na drugie śniadanie - rozmowa z Jerzym Kulejem, bokserem, dwukrotnym złotym medalistą olimpijskim.
Stoczył pan 348 walk, 317 wygranych, sześć zremisowanych i tylko 25 przegranych. Czy łatwiej walczyć na ringu, czy w życiu?
Wie pani, na ringu obowiązują jednak pewne przepisy i reguły, a w życiu jest wolnoamerykanka.
A z czym pan sobie nie radził?
Raz był taki moment, pod koniec lat 70. Zdradzaliśmy się nawzajem z moją pierwszą żoną. Wie pani, Ciechocinek, obozy sportowe, wokół pełno pięknych dziewczyn. Byliśmy młodzi, ulegaliśmy namiętnościom, bywa. I tego się nie uniknie. No i taki jeden, mój ówczesny przyjaciel, poderwał mi żonę. Ja też nie stroniłem od mężatek, ale nie byłem w stanie poradzić sobie z tym, że zdradziła mnie moja własna żona! Zawaliło mi się wtedy wszystko. Pamiętam, jakby to było dziś - szedłem Krakowskim Przedmieściem i zaczęło mnie bardzo boleć serce, pierwszy raz w życiu. Myślałem, że się przewrócę i umrę. Oparłem się o drzewo i przysiągłem sobie, że jeśli przeżyję, to nigdy w życiu nie dopuszczę, żeby mnie z takiego powodu serce bolało.
I znalazł pan sposób?
Wszedłem do pobliskiego baru i piłem przez trzy miesiące. Nie wiedziałem, czy jest dzień, czy noc, czy poniedziałek, czy sobota. Przepuściłem wszystkie pieniądze. Wtedy pomyślałem: 'Cholera, trzeba z tym skończyć, bo wstyd'. Po tym alkoholu pojawiły się myśli samobójcze. Wylądowałem na balkonie, na dziewiątym piętrze mojego mieszkania. Nad dziesiątym był dach, a na nim pełno anten, które wcześniej nieraz chodziłem poprawiać, żeby telewizor lepiej odbierał. Wtedy zwykle sąsiadka mnie upominała, żebym uważał, bo jeszcze, nie daj Boże, spadnę. I ja się tej myśli uczepiłem. Myśli, że wejdę na balkon, zawinę sobie linkę od anteny na rękę i skoczę z tego dziewiątego piętra. Nie chciałem się przyznać do tego, że jestem tak słaby, że nie mogę dalej żyć i chcę się zabić. A jak mnie znajdą z tą linką, to pomyślą, że spadłem przypadkiem, poprawiając antenę. I proszę sobie wyobrazić, że stałem pół godziny na tym balkonie w centrum Warszawy i nie było nikogo, żadnego świadka, który by to zobaczył. Wyłaziłem, właziłem, schodziłem, kombinowałem, obsuwała mi się noga, już prawie spadałem, ale się zatrzymywałem, bo nikt nie widział! W końcu zrezygnowany wszedłem do mieszkania, bezwiednie włożyłem rękę do kieszeni i namacałem w niej jakiś rulonik. Wyciągam, rozwijam, a tam 1000 zł z Kopernikiem. Myślę sobie: 'Mam tyle pieniędzy, wielkiego kaca i ja mam sobie życie odbierać? Nigdy! Muszę się iść napić. Teraz mam za co'. Poszedłem do baru i pomyślałem: 'Ty idioto, coś ty chciał zrobić? Takie wszystko piękne wokół'. Do dzisiaj nie chce mi się wierzyć, że chciałem ze sobą skończyć.
Gdyby nie ten kopernik
Też sobie tak pomyślałem. Potem poprosiłem o fachową pomoc. Po terapii z alkoholikami spotykam się do dzisiaj. Kogo mogę, staram się wyciągnąć z nałogu. Mnie samego otrzeźwiło moje łakomstwo na życie i świadomość utraty tego wszystkiego, co jeszcze mogę przeżyć. Tyle fajnych rzeczy zrobiłem, a przez wódkę byłem o krok od tego, żeby to pogrzebać!
Dlaczego Jurek Kulej zaczął boksować?
Żeby wlać Heniowi. Był o dwa lata starszy ode mnie. Dużo większy i silniejszy fizycznie. To był wtedy mój najgroźniejszy wróg w szkole. Bił mnie i strasznie mi dokuczał. Rozkwasiłem mu nos w przerwie na drugie śniadanie.
Zaczął pan trenować boks, żeby dołożyć Heniowi?
Nie chciałem, żeby mnie dłużej maltretował. To było bolesne, tym bardziej że on mnie też eliminował z rozgrywek sportowych w szkole. W nogę mi nie dał grać. Był kapitanem, ustalał składy drużyn i powodował, że byłem chłopcem do podawania piłek za bramką. A ja tak lubiłem grać. Byłem malutki i bardzo szybki, błyskawicznie przebijałem się do bramki przeciwnika i strzelałem gole. Próbowałem wielu dyscyplin sportu, nawet łyżwiarstwa szybkiego, ale to Henio mnie ukierunkował na boks. I jak z nim raz wygrałem, to już biłem go na co dzień, nie miałem dla niego litości. Nawet byłem za to bicie zawieszony na cztery dni. Miałem areszt domowy. Wtedy w szkole obowiązywały takie sankcje Makarenki. Ale to nic nie dało. W efekcie rodzice zabrali Henia ze szkoły i już go więcej nie spotkałem.
To wtedy było już lżej.
W szkole tak, ale w życiu nie bardzo. Zaraz po wojnie opuścił nas ojciec i to moje dzieciństwo było takie osierocone. Jak tata odszedł, mamusia dostała zawału. Czekała na niego, myślała, że po wojnie życie się ułoży, ale on po latach partyzantki nie umiał się odnaleźć w tej naszej codzienności. Bardzo mi go brakowało. No i jako piętnastolatek musiałem przerwać szkołę, zacząłem pracować. Najpierw jako goniec w Zjednoczeniu Budownictwa Miejskiego w Częstochowie, a potem przy budowie huty Bieruta. Ważyłem 40 kg, a pracowałem przy pobieraniu próbek betonu, sprzątałem gruz. Byłem chudy, mały, chorowity.
Ale na ringu bardzo ambitny.
Musiałem być ambitny! Nie ma sportowca, który by zrobił wynik, a nie miał ambicji. Wygrywałem dwie olimpiady z rzędu, co się dotąd żadnemu z polskich pięściarzy nie udało. Boks bardzo mnie wciągnął. Wie pani, ja stale miałem i mam kompleks takiego biednego, chudego chłopaczka z Częstochowy. Z tego się nie można wyleczyć.
Nie wierzę.
To mi towarzyszy przez całe życie. I to mnie też napędza. Tak jak wtedy, gdy w szkole pokonałem Henia, imponowało mi, że to ja zacząłem ustalać składy drużyn, że to on musiał podawać piłki zza bramki, że koleżanki z klasy częstowały mnie kanapkami. To potem zaowocowało moim wynikiem sportowym.
A teraz już cztery olimpiady bez Polaka w boksie na podium! Ostatni brąz wywalczył Bartnik w 1992 roku w Barcelonie. I koniec.
Prawie 40 lat temu, w wieku 30 lat, nagle zakończył pan karierę sportową. Dlaczego?
To był efekt prawie 400 stoczonych walk. Ale ostateczną decyzję podjąłem po dwóch bardzo nieprzyjemnych doświadczeniach na ringu. W czasie walki z Kubańczykiem Enrique Requeiferosem o złoto olimpijskie w Meksyku w 1968 roku otrzymałem cios, po którym na chwilę straciłem świadomość. Dopiero po kilku sekundach uświadomiłem sobie, że jednak nie zostałem znokautowany! I wyobraża sobie pani, że tego mojego zamroczenia nie zauważyli ani sędziowie, ani nawet sam Enrique, tylko mojemu trenerowi Stammowi to nie umknęło.
A to drugie doświadczenie?
Podczas meczu Polska - NRD, kiedy Niemiec Tipold trzepnął mnie tak, że poczułem się jak wtedy na ringu w Meksyku. Wprawdzie i tę walkę wygrałem, ale pomyślałem, że skoro w taki sposób dostałem już dwa razy, to nie będę czekał na trzeci. Bo za trzecim razem mogę się obudzić po wyliczeniu na deskach.
Kuleja nikt nie znokautował. Jak to możliwe, że przy tylu walkach żaden sędzia pana nawet nie liczył?
To taki mój rekord. Nawet na stojąco nie byłem liczony. Ale po tych dwóch ciosach powiedziałem: dość, bo takie uderzenia są bardzo niebezpieczne dla mózgu.
Co pan robił później?
Na przykład pracowałem jako nauczyciel wf. w liceum. Pamiętam, uczniom klasy maturalnej zrobiłem prosty sprawdzian. Okazało się, że aż jedna trzecia z nich nie umie zrobić zwykłego przewrotu w przód, a kolejna jedna trzecia ma zwolnienia lekarskie z ćwiczeń. W tej klasie był chłopiec - syn lekarzy, najlepszy uczeń, tyle że na wf. nie ćwiczył. Kiedyś nie wytrzymałem i mówię mu: 'Masz klatkę jak gęś wyścigowa. Jesteś taki chudy i niewysportowany, że jak będziesz chciał kiedyś dziewczynę podnieść, to ci kręgosłup pęknie'. Zacząłem go zachęcać, wciągać w różne dyscypliny. Bardzo polubił siatkówkę. Wkrótce zdał maturę, dostał na koniec ode mnie piątkę, bo widziałem, że się starał, wykazywał, ćwiczył. Jego mama przyszła do mnie i powiedziała, że zmieniłem ich życie, bo wpłynąłem na ich syna, który zaczął codziennie biegać, podciągać się na drążku, podnosić hantle, przy okazji przestał się przeziębiać i nabrał odporności.
Wjechał mu pan na ambicję.
Ale to nie wszystko. Niedawno miałem problem onkologiczny, taką narośl na uchu, i jadąc windą w szpitalu na Banacha, widzę, że przygląda mi się jakiś młody lekarz o pięknej, wysportowanej sylwetce. Nagle uśmiecha się i mówi: 'Dzień dobry, panie profesorze!'. Nie poznaję człowieka, więc odpowiadam 'dzień dobry' i dodaję, że chyba mnie z kimś pomylił, a on: 'Nie, panie Jurku, ja jestem tym uczniem, którego pan skompromitował przy całej klasie, mówiąc, że mam klatkę jak gęś wyścigowa. Widzi pan, jak dziś wyglądam?'. Z trudem rozpoznałem mojego ucznia, bo klatkę miał wspaniale wypracowaną. Głęboko go musiałem wtedy trafić.
A kiedy pan trafiał na ringu, to zawsze chciał pan znokautować przeciwnika?
Właśnie nie. Widząc, że rywal jest już po moich ciosach przegrany, nie pastwiłem się nad nim i nie wykorzystywałem przewagi tylko po to, żeby zadać ból. Może to wynika też z tego, że jestem ratownikiem, jednym z najstarszych ratowników czynnych. Mam nawet legitymację WOPR-u i zdarzyło mi się uratować kilku topielców.
Kogo ostatnio?
Niedawno na jeziorze Bełdan przewróciła się łódka. Dostałem sygnał, że ktoś tonie. Popłynąłem ślizgaczem na ratunek. Patrzę, na brzegu zbiegowisko, a w wodzie taka ładna łódka Venuska wywrócona i wbita masztem w dno. Chłopakowi udało się wypłynąć, a dziewczynie, która z nim płynęła, nie. Została pod spodem, w poduszce powietrznej. Nie wiedziałem, w jakim jest stanie. Podpłynąłem, zapukałem w dno łodzi. Odpowiedziała, więc ją wypytałem, dokąd sięga jej woda, i wyjaśniłem, że zaraz postaram się pomóc. Wpłynąłem pod tę łódź i zobaczyłem tam spanikowaną śliczną dziewczynę. Powiedziałem, że musi nabrać powietrza, zanurzyć się ze mną pod wodę tak, żebyśmy razem mogli wypłynąć na powierzchnię. Krzyczała, że nie umie pływać i nigdzie się stamtąd nie ruszy. A ja na to, że jestem bokserem i w takim razie będę musiał ją zaraz znokautować, bo jej tu nie zostawię. Chyba byłem przekonujący, bo tak się wystraszyła, że błyskawicznie zanurkowała. Nie mogłem jej nawet dogonić, bo szła na dno jak kamień. Ale złapałem ją i wyciągnąłem na powierzchnię.
W pana przypadku nie sprawdziło się powiedzenie: 'Przez wyczynowy sport do kalectwa'.
Wszystko to, co mi teraz dolega, nie ma nic wspólnego z wcześniejszym uprawianiem przeze mnie boksu wyczynowo. Z zawałem serca na pogotowiu wylądowałem dopiero wtedy, kiedy zostałem posłem.
A kiedy pan zrozumiał, że polityka panu nie służy?
Szybko. Dla mnie, chłopaka z Częstochowy, startującego z odległego 11. miejsca na liście wyborczej SLD, to było ogromne wyróżnienie, że ludzie mi zaufali i głosowali na mnie. Zostałem wybrany na posła, a zaraz potem się okazało, że nie miałem wpływu na sprawy, dla których, jak sądziłem, znalazłem się w Sejmie.
Myślałem, że na Wiejskiej będzie elita, a zobaczyłem szkołę chamstwa. Po nocach nie mogłem spać. Zrezygnowałem z polityki. Dzisiaj wiem, że bycie posłem to stres większy niż na ringu.
Kilka dni temu skończył pan 70 lat. Jak sobie radzić z tym, co w życiu nas opuszcza?
Ważna jest umiejętność pogodzenia się z tym, co odchodzi. Nierozbijania głową muru, niesiadania do kieliszka, nieszukania viagry, by to zagłuszyć. Trzeba żyć z tym, co przychodzi i co jest nieuniknione. Choć przyznam, że ja nie znoszę nie mieć na coś wpływu. Jeśli tylko mogę, to unikam tego, w czym nie czuję się komfortowo, na przykład latania samolotem. Kiedyś lecieliśmy z papą Stammem do Meksyku, tuż przed olimpiadą, i zepsuł się jeden z silników radzieckiego samolotu. Byliśmy nad oceanem. Żadnych szans na bezpieczne lądowanie. Załoga zaczęła zbierać do żelaznej czarnej skrzynki paszporty pasażerów, żeby łatwiej nas było potem zidentyfikować. Już się żegnaliśmy z życiem.
Wybuchła panika?
Nie, ludzie byli potulni jak baranki. Pod wpływem wszechogarniającego strachu zapanowała taka niesamowita cisza. Strach wszystkich sparaliżował. No, ale jakoś samolot doleciał do lotniska. Tylko że mnie już na zawsze pozostał uraz, bo w tamtej sytuacji w powietrzu czułem, że nie mam żadnych szans się uratować, żadnego wpływu na to, co się dzieje. Ale wie pani, są takie fajne rzeczy w tym moim życiu, że myślę sobie: warto było żyć! Świetnie wybrałem swoją drogę. Strzeliłem sobie w życiową dziesiątkę, bo to jest największa przyjemność - robić w życiu to, co się lubi i co się umie. Mój bilans: byłem dwa razy żonaty, mam syna i dwoje wnuków. Moja o 17 lat młodsza partnerka wydaje mi się wprawdzie starsza ode mnie, ale mówię jej żartem: 'Nie starzej mi się za szybko' i wyciągam ją z domu, wszczepiam w nią aktywność.
Czyli starość
Jaka starość?! Nie ma starości! Starzeją się drzewa, rośliny, zwierzęta, ludzie się nie starzeją. Ludzie dorośleją.
super.