Nie milkną echa środowej walki Danny'ego Greena (30-3, 27 KO) z Paulem Briggsem (26-4, 18 KO), a właściwie tego kuriozalnego wydarzenia, które miało podobno być walką. Komentatorzy oraz kibice spekulują, czy australijski pięściarz, znany z epickich walk z Tomaszem Adamkiem, ordynarnie podłożył się swojemu rodakowi, aby łatwo zarobić kilkaset tysięcy dolarów, czy też odezwały się neurologiczne problemy, które były przyczyną jego rozbratu z boksem trzy lata temu. Najdobitniej swoją dezaprobatę wyrazili widzowie zgromadzeni na Challenge Stadium w Perth, rzucając w schodzącego do szatni Briggsa czym popadnie. Taka gwałtowna reakcja jest zrozumiała, natomiast trudniej zrozumieć oskarżenia miotane pod adresem Briggsa wiele godzin po walce, gdy emocje już opadły.
Jedno jest pewne - w tej walce nie było nokautującego ciosu. To wszyscy widzieliśmy. Znacznie trudniej uwierzyć w to, że Briggs był aż tak głupi, bezczelny, przestraszony (niepotrzebne skreślić), że przewrócił się celowo. Mogę sobie wyobrazić, że wyniszczony narkotykami australijski wojownik przyjąłby propozycję podłożenia się Greenowi, ale zapewne zrobiłby to w sposób znacznie bardziej przekonujący. Problem jednak nie leży w tym, czy Briggs się podłożył, czy też przegrał z własną głową, lecz w robieniu z niego kozła ofiarnego. A przecież głównym winowajcą całego zajścia jest... zwycięski Green.
Należy pamiętać, że promotorem tej walki był... Danny Green. Pojedynek miał pierwotnie odbyć się w Sydney, jednak tamtejsza komisja bokserska nie wyraziła na niego zgody przewidując zapewne, że Green planuje podobny cyrk jak ten, który zorganizował kilka miesięcy temu z Royem Jonesem Juniorem. Zatem walkę przeniesiono do rodzinnego miasta mistrza IBO, anonsując ją jako wielkie sportowe wydarzenie, choć było jasne, że wrak pięściarza jakim jest Briggs w ogóle nie powinien wychodzić do ringu. Greenowi to jednak nie przeszkadzało, gdyż cyrk jaki rozkręca on na Antypodach wokół swojej osoby, funkcjonuje w oparciu o takie właśnie reguły - byle głośno i kontrowersyjnie, w aureoli zwycięstw z cieniami dawnych wojowników. Sam wybór "umownego" limitu w pojedynku o tytuł mistrzowski (mniejsza z tym, że podwórkowy) w kategorii cruiser, która ma już przecież określony limit wagowy, pozwalał wyrobić sobie zdanie na temat tego, czym to wydarzenie z pewnością nie będzie. A z pewnością nie było ono walką bokserską.
Po tym jak pięściarz-promotor i jego przeciwnik, były pięściarz pokazali swoje stroje ringowe i ładne rękawice oraz wykonali 29-sekundowy układ choreograficzny okazalo się, że nie przypadło to do gustu kibicom zgromadzonym wokół ringu. Zatem "zwycięzca" próbował nadrabiać miną, a właściwie głośnym pokrzykiwaniem do mikrofonu i wyzwiskami rzucanymi pod adresem "pokonanego". Kropkę nad "i" postawił Shane Cameron, który wcześniej stoczył prawdziwą walkę bokserską, wbiegając do ringu i rzucając wyzwanie Greenowi. Zostało ono przyjęte przez... komentatora tej walki, którym był... trener Camerona! W Europie podobno cyrki upadają jeden po drugim, ale jak widać na Antypodach ten biznes kwitnie. Tylko dlaczego za winnego organizacji cyrku pod pozorem boksu uznaje się Briggsa, a nie tego, który ten cyrk wymyślił i zorganizował? Człowiekiem, który zakpił sobie z kibiców jest przede wszystkim Danny Green, który zamiast zmierzyć się z prawdziwym pretendentem, przygotowuje sobie co kilka miesięcy ringowe spacerki. Bardzo nie lubię, gdy robi się z kibiców idiotów, dlatego wpisuję pana Greena do czołówki mojego prywatnego Hall of Shame.