Z NAROŻNIKA TETRYKA: BOKSER Z TACĄ W RĘKU

Przy kawiarnianym stoliku przebiegłem całą jego karierę. Te zawsze błyskawiczne nokauty, walki bohaterskie, występ olimpijski, ludzkie załamanie i błyskotliwy powrót. Sława i rozgłos, miejsce w dziesiątce najlepszych polskich sportowców, a potem krótkie konanie ringowej chwały. Koniec! Jak kamień w wodę!

Leżą na stole wycinki, sprawozdania, zdjęcia, opisy. Niedołężne, leciutkie, ubogie, nie dorównujące prasowym tasiemcom z meczów piłkarskich Laudy, Jutrzenki, Korony. Ale nawet z tych kilkuwierszowych wzmianek początkujących sprawozdawców bokserskich bije podziw dla klasy Jana Ertmańskiego. „Istnym poematem pięściarskim” nazywa dziennikarz jego walkę z Gerbichem. Jego prowincjonalni koledzy nie mają tak górnolotnego repertuaru; używają określeń wytartych, banalnych, zdeprecjonowanych, ale z mętliku zdań, z hałaśliwych wykrzykników widać, jak oszałamiające wrażenie robiła na widzach jego sztuka bokserska, energia siła:
- Wspaniały!
- Znakomicie wyszkolony!
- Najlepszy! Bezkonkurencyjny!

Dziś już nie zdajemy sobie sprawy z tego wspaniałego odosobnienia, jakie dzieliło Ertmańskiego od przeciętnego poziomu boksu polskiego w latach 1923- 1926. Na ówczesne czasy był fenomenem, którego start zapełniał widownię, a każdy występ jednał pięściarstwu nowych zwolenników. Impreza bez Jana Ertmańskiego była wówczas nie do pomyślenia, ponieważ nikt by na nią nie zwrócił uwagi. Bez Ertmańskiego brakło zawodnikom puenty nokautu, braklo nieodwołalnych rozstrzygnięć, decydujących rozgrywek.

Wejście w liny tego pochylonego boksera z prowokacyjnie otwartą gardą wprowadzało na arenę oddech wielkiego sportu, posmak walki na śmierć i życie, do zwycięstwa, do zniszczenia... Albo ty- albo ja. Jednego z nas zniosą z desek!

I tak się składalo, że znosili najczęściej tamtego. Ertmański pozostawał na piedestale.
- Czym mogę slużyć?

Powoli unoszę oczy. Stoi nade mną lekko przygięty, prowokacyjnie otwarty, czujnie wpatrzony pierwszy wielki polski bokser. Na prawej ręce, w tej pięści gromowładnej, tak groźnej, postrach siejącej, tkwi serweta. Ukryty pod frakiem kark wspaniały, muskulatura rzeźbiarska. Gościnny uśmiech.
- Co pan każe? Koniak? Wino? Coś do jedzenia?

Czarną kawę. Przy kawie dobrze się rozmawia o dawnych czasach, o starych dziejach.
- Przepraszam... mnie nie wolno!
- Rozumiem: kawa nie jest napojem wskazanym dla pięściarzy.
- Nie o to chodzi. W naszym lokalu nie wolno prowadzić prywatnych rozmów. Pan rozumie- Adria to w Poznaniu najwykwintniejszy dancing. Gospodarz wymaga, żeby wszytko było tu sztywno, żeby trzymać fason. Pogadamy sobie swobodnie po służbie.
- A kiedy kończy pan robotę?
- Rozmaicie. Czasem o 3., czasem o 4. w nocy. Dopóki goście nie wyjdą. Ale teraz zwykle wcześniej, bo czasy są ciężkie i niewiele osób ma na nocną zabawę.

Spotkamy się więc rano. P. Ertmański zrzucił już z siebie powłokę kelnera. Nocny koszmar wytwornego fraka minął i tylko zaspane oczy zdradzają, że ten wspaniały mężczyzna nie prowadzi sportowego trybu życia.
- Z boksem zawarłem znajomość mając lat dwadzieścia w Poznaniu. Wróciłem właśnie z kampanii wojskowej (1921) na Białej Rusi i zaciągnąłem się do świeżo powstałego klubu atletyczno- sportowego Zbyszko.

Pożal się Boże, jaki to był boks! Trenowaliśmy bez instruktora, bez przyrządów, bez worków i prawdę mówiąc- nie orientowaliśmy się dokładnie na czym ten sport polega. Ale mieliśmy książki niemieckie, studiowaliśmy, robiliśmy próby- obok zapasów oraz dźwigania ciężarów- ćwiczyliśmy się w sztuce okładania pięściami.

Przyszły zawody. Zważono mnie; miałem półśrednią. Debiut był szczęśliwy: pierwszą i drugą walkę wygrałem. Ale to nie byli poważni przeciwnicy; nie umieli walczyć, nie posiadali ciosu... Ja, samouk, górowałem nad nimi zdecydowanie! Sypały się nokauty, moich przeciwników wynoszono koszami.

Pierwszą walkę, którą pamiętam, która zostawiła na mnie głębokie wrażenie, było spotkanie z Junoszą w 1923 roku.. Junosza był wówczas porucznikiem artylerii, stacjonującym w Inowrocławiu. Wydawał się nam mądry jak Mojżesz, bo znal boks z prawdziwego zdarzenia, oglądał walki zawodowców, podziwiał Carpentiera... Między nami była wprawdzie różnica blisko 9. kg, ale na takie drobiazgi nikt wtedy nie zwracał uwagi. Ważniejsze było, że podczas meczu z taką znakomitością można się było czegoś nauczyć, coś skorzystać!

Por. Junosza-Dąbrowski nie pozwolił mi długo się męczyć na ringu. Pierwszą rundę jakoś przetrzymałem, ale w drugiej zanieśli mnie do szatni. Nie wiem, gdzie dostałem: Junosza- kochany chłop- twierdził, że był to klasyczny nokaut w szczękę.
- I już nigdy więcej nie spotkał się pan z tym znakomitym przeciwnikiem?
- Owszem, był mecz rewanżowy, ale już znacznie później. Byłem wtedy w Wielkopolskim Klubie Bokserskim. Zorganizowaliśmy kilka imprez, boks miał wśród publiczności coraz większe wzięcie, a i my, korzystając z lekcji Junoszy, poduczyliśmy się trochę techniki.

Spotkanie rewanżowe było wyprzedane. Salę Zoologu wypełniła doszczętnie publiczność oczekująca ode mnie zwycięstwa. Mecz obliczony był na sześć rund.

Do dziś dnia uważam tę walkę za jedną z najlepszych w swej karierze. Nie chodzi mi przy tym o jej przebieg, ale za wielki sukces uważam przeprowadzenie w czasie walki pewnej koncepcji myślowej. Z góry sobie założyłem, że muszę iść na przetrzymanie, że w krótkim spięciu niewiele będę miał do powiedzenia, podczas, gdy przedłużenie meczu może mi nastręczyć okazję do zmordowania przeciwnika.

Ten plan się powiódł. Do 5. rundy odgryzałem się zaciekle, aż wreszcie zmogła mnie większa siła i rutyna doskonałego pięściarza. Trzy razy byłem nokdaun do 9., za czwartym pozwoliłem się wyliczyć...

Ale mimo klęski- byłem z siebie zadowolony. Tanio się nie sprzedałem! JUż w pierwszej rundzie zasunąłem taki prawy, że Junosza słaniał się na linach i gdyby nie gong- kto wie, czy zwycięstwo nie zmieniłoby przydziału. Zresztą sam Junosza gratulował mi oporu i przyznawał, że było to jedno z najcięższych jego spotkań. Co tu zresztą gadać: Junosza był tak przeze mnie porozbijany, że kapelusz nie chciał mu wejść na głowę. Niech pan zapyta Wiktora, on na pewno jeszcze pamięta! (Pytałem, wszystko się zgadza: był groggy i wygrał dzięki temu, że Ertmański przy swoi ofensywnym temperamencie pchał się do przodu i nie pilnował gardy. W 5. rundzie musiał za to odpokutować. Ale co za gaz, co za uderzenie miał ten chłopiec!).

Junosza i Gerbich byli jedynymi bokserami, którzy odnieśli nade mną dwukrotne zwycięstwo. Ale Gerbich ważył też o 8 kg więcej i dzisiaj władze sportowe i prasa okrzyczałyby podobną walkę za niesportową, za niedopuszczalną.

Co było jednak robić? W mojej wadze wszystkich znokautowałem i tak gruntownie oczyściłem pole, że nikt ze mną nie chciał już walczyć. Poległ RZądkowski, Ziółkiewicz, Jasicki, reprezentant Warszawy Kaczmarek trzymał się na pierwszym meczu międzymiastowym z Poznaniem tylko jedną rundę, musiałem więc z konieczności sięgać po cięższych przeciwników.

Przed paryską olimpiadą (1924) zrobiono mi na przykład eliminację- z cięższym o kategorię Nowakiem. Spotkanie zremisowałem i zdobyłem glejt olimpijski.

Pojechało nas pięciu: Świtek i Ertmański (półśrednia), Nowak (średnia), Grbich (półciężka) Konarzewski (ciężka). Zobaczyliśmy Paryż i otworzyliśmy oczy: panie, Paryż to najpiękniejsze miasto na świecie! Jedno nam się tylko nie podobało- kwatery. Po tygodniu wyprowadziliśmy się ze szkoły na Battignolles i wynajęliśmy hotel, żeby wygodnie wypoczywać przed turniejem.

A turniej był nie byle jaki. Zaryzykuję twierdzenie, że wtedy było trudniej przebić się do przodu, niż na dzisiejszych igrzyskach, bo w Paryżu każde państwo zgłosiło 3. zawodników do każdej kategorii. Proszę sobie wyobrazić, jaką trzeba było mieć wytrzymałość, ile walk trzeba było stoczyć, by się taki gąszcz przebić!

I pięściarze byli nie byle jacy. Frankie Genaro, późniejszy zawodowy mistrz świata, wygrał tam wagę muszą. Otto van Porat (Norwegia) zwyciężył w ciężkiej, a znakomity detektyw angielski Mallon powtórzył swój sukces z igrzysk w Antwerpii. Wtedy właśnie miał miejsce ten dziki wybryk, który był potem długo dyskutowany w prasie całego świata: Francuz wyładował swą bezsilną wściekłość gryząc Mallina w ramię.

Tam zapoznaliśmy się również ( i to w sposób dość przykry) z boksem amerykańskim. Styl tych pięściarzy nie bardzo przypadł mi do gustu: zbudowani byli imponująco, ale sposób ich walki polegał na waleniu przeciwnika pięścią jak młotkiem.

Pierwszą rundę przeszedłem walkowerem, w drugiej natrafiłem na Haggerty’ego (USA), który zdążył już znokautować Świtka.
- Jak to się odbyło?
- Niech pan redaktor zwolni mnie z opowiadania o moich kolegach olimpijskich. Nie są to wesołe wspomnienia i dlatego nie chciałbym do nich powracać.

Co do mojej walki, to wszyscy obserwatorzy są zgodni: nie skompromitowałem się, choć zostałem, podobnie jak moi wszyscy koledzy, znokautowany. Już w pierwszym starciu dostałem ciężki cios i przewróciłem się, ale uratował mnie koniec rundy. W przerwie ocucili mnie sekundanci (kpt. Jan Baran i Świtek), ale nie bardzo się orientowałem, gdzie się znajduję.

W drugiej rundzie dostałem cios z lewej, poszedłem down, zerwałem się od razu, ale sędzia mecz przerwał... Komisji zależało o jak najszybsze przepchanie pierwszych kolejek turnieju.

W Paryżu zorientowaliśmy się, ile nam jeszcze brakuje, by dogonić światową klasę. Postanowiłem się uczyć. Miałem już za sobą kursy u Barana (nauczył mnie lewego prostego) i śp. Berskiego w Wojskowej Szkole Gimnastyki i Sportów, teraz chciałem zapoznać się z metodami zagranicznymi. Dzięki materialnej pomocy mecenasa sportu p. Szumnarskiego wyjechałem na pięć tygodni do Boxschule Otto Mattula w Berlinie.

Nauczyłem się trenować, podciągnąłem formę, ale nie startowałem. Wplątano mnie w jakąś aferę zawodową i cały rok 1925 miałem zmarnowany.

Z następnego sezonu został mi w pamięci nokaut por. Piątkowskiego. Włąściwie była to większa zasługa mojego sekundanta niż moja.

Dolata był mistrzem zapeszania. Przyjechał do Warszawy i przed meczem wali do Piątkowskiego.
- Pan porucznik nigdy jeszcze nie był znokautowany?
- Nigdy.
- To znaczy, że dzisiaj będzie pierwszy raz. Niech się pan nie boi, to wcale nie jest takie straszne!

Piątkowski wyszedł na ring jak drewniany. Nie było żadną sztuką wygrać z nim już w pierwszej rundzie.

W 1927 roku miałem przerwę, potem przeszedłem do wagi średniej. Najlepszy okres miałem jednak za sobą. W wadze średniej przegrałem z Garbarzem, przez techniczny nokaut uległem w Gdańsku- już nie szło mi tak dobrze.
- Jaki jest pański rekord?
- Nie pamiętam, nie liczyłem. Wiem, że zdobyłem dwa razy tytuł mistrza Polski (1924 półśrednia i 1926- średnia), wiem, że w mej pierwotnej wadze w ciągu 4. lat nie przegrałem z nikim oprócz Heggerty’ego.

Mój rekord- to wynalezienie „Majchra”, którego uważam za najlepszego polskiego pięściarza na przestrzeni naszej historii. Mój rekord przez nikogo osiągnięty- to nocna praca kelnera podczas sezonu bokserskiego, to kradzione godziny snu i treningu.

Przeklęte zajęcie! Dziś jeszcze rzuciłbym ten frak, gdybym otrzymał posadę instruktora. Ale mam egzaminy, mam świadectwa, dyplomy, wspaniałe wyniki- tylko nie mam posady! Już chyba umrę z tacą w ręku!

Mruknąłem jakieś pocieszenie, ale nie zdołałem rozjaśnić twarzy weterana. Bokser bez porażki uśmiechnął się dopiero wtedy, kiedy zobaczył stewarta dźwigającego przy brzuchu nakrycia.

- Niech pan patrzy, jakie to patałachy. Zamiast wziąć tacę na dłoń i nieść przyzwoicie koło głowy, ten szczeniak chodzi jak kobieta w ciąży! Ech ludzie, ludzie...

Przegląd Sportowy nr 110/1936 r.
Opracował Krzysztof Kraśnicki więcej na eboks.net.com.pl

Dodaj do:    Dodaj do Facebook.com Dodaj do Google+ Dodaj do Twitter.com Translate to English

KOMENTARZE CZYTELNIKÓW
 Autor komentarza: KOSTROMA
Data: 21-04-2010 14:33:35 
Mam ogromną prośbę do redakcji,moglibyście wrzucić od czasu do czsu jakieś walki Kuleja ,Petrzykowskiego,Drogosza i innych starych bokserów.Tyle się słyszy jacy to byli wspaniali ,że aż chciałoby się obejrzeć ich najciekawsze walki a nigdzie tego nie puszczają.I jeszcze jedno żeby te nagrania były w przyzwoitej jakości.
 Autor komentarza: godi75
Data: 21-04-2010 15:19:05 
tak nagrania przynajniej jakosci dvd(nie obrazimy sie jezeli bedzie to HD) i te zdjecia tez jakies niewyrazne mogly by byc przynajmniej w 800x600 droga redakcjo..
 
Aby móc komentować, musisz być zarejestrowanym i zalogowanym użytkownikiem serwisu.