AARON PRYOR: HEJ, PRYOR, BEZ OBAW
Zaczynało się jeszcze przed gongiem. Aaron "The Hawk" Pryor, jak rodowity jastrząb, w skupieniu namierzał rywala. Nie z daleka, tak jak jego ornitologiczny, atakujący niczego się niespodziewające ofiary, odpowiednik. Nie. „"astrząb”"Pryor spoglądał ofierze prosto w oczy, dając do zrozumienia, że łowy nie zaczną się od łagodnego badania lewym prostym. Wiedzieli o tym wszyscy. Przetrwać zdołali nieliczni.
Boksować zaczął w wieku 13 lat, mając nadzieję, że sala treningowa pozwoli mu zapomnieć o szarej, ubogiej rzeczywistości i da szansę na lepsze jutro. Po ośmiu latach treningów, ponad dwustu amatorskich walkach i kilku wygranych turniejach, w tym o Złotej Rękawice, w 1976 roku przeszedł na zawodowstwo. I tu wyróżniał się determinacją, pracowitością oraz nieustannym pressingiem, nokautując kolejnych oponentów i sięgając w 1980 roku po mistrzostwo świata WBA w wadze junior półśredniej. Tytułu bronił ośmiokrotnie, w finalnym akcie czempionatu zwyciężając Alexisa Arguello. Niespełna rok wcześniej Pryor i Arguello stworzyli w Miami spektakl nad spektakle, prezentując publiczności jedną z najwspanialszych batalii w historii pięściarstwa.
Błyskotliwa kariera „Jastrzębia” zaczęła tracić na rozmachu wraz z coraz większą skłonnością do sięgania po narkotyki. Wkrótce pojawiły się też problemy zdrowotne i w 1990 roku, legitymując się bilansem 39 zwycięstw (35 przed czasem) i 1 porażki, Pryor był zmuszony zakończyć karierę. Pod koniec stulecia dziennikarze Associated Press uznali go najlepszym junior półśrednim w historii.
W krótkiej rozmowie z Łukaszem Dynowskim „The Hawk” opowiada między innymi o tym, jak służy mu emerytura, porównuje współczesnych pięściarzy z mistrzami „z tamtych lat” oraz wspomina, jak bez wiedzy matki udał się w podróż do Polski.
Łukasz Dynowski: To już niemal dziewiętnaście lat od Pańskiej ostatniej walki. Co się działo z Aaronem Pryorem od tego czasu, jak obecnie wygląda jego życie poza ringiem?
Aaron Pryor: To szmat czasu! Śmiało mogę zacząć od stwierdzenia, że naprawdę podoba mi się życie po boksie. Na początku trzeba się przyzwyczaić, bo wcześniej wszystko kręciło się wokół sportu. Wstawanie o piątej nad ranem, aby pobiegać, codzienne pojawianie się o czternastej na sali treningowej i cała wieczność spędzona na restrykcyjnej diecie. Życie to cykl od jednej walki do drugiej. Teraz, na emeryturze, mogę prowadzić znacznie wolniejszy tryb życia. Wciąż chodzę trzy razy w tygodniu na salę, żeby trochę poćwiczyć, ale robię to tylko dla własnego zdrowia. Jestem często angażowany do różnych przemówień i publicznych wystąpień, którymi zajmuję się już od przejścia na emeryturę dziewiętnaście lat temu. Nadal też kręcę się wokół pięściarstwa, ponieważ mój syn Aaron Pryor Jr jest zawodowcem z rekordem 12-2. Niezwykle ważna jest dla mnie rodzina i teraz mam okazję by spędzać dużo czasu z żoną, dziećmi i wnukami - co zawsze cieszy.
W życiu pokonał Pan wiele trudności i zdecydował, aby to doświadczenie nie poszło na marne. Spędza więc Pan czas jeżdżąc po Ameryce i głosząc anty-narkotykowe treści. Bez wątpienia wie Pan jak rozmawiać z ludźmi z problemami. Co im Pan mówi?
Tak, przeszedłem w swoim życiu przez trudny okres związany z uzależnieniem narkotykowym, ale dzięki Bogu mam już to dawno za sobą. Jestem czysty od narkotyków od 1993, już prawie siedemnaście lat. Niezależnie od tego, czy mówię do jednej osoby, czy do stu, dzielę się swoją własną, osobistą historią. Nikt nie chce słuchać wykładu czy jakiejś osoby, która mówi, żeby po prostu powiedzieli ‘nie’ narkotykom. Jeżeli jednak jesteś w stanie szczerze dzielić się swoimi przeżyciami z okresu uzależnienia i na przykład okresu rehabilitacji, ludzie mogą się z tym utożsamiać. Nigdy nie starałem się ukryć tego jak wyglądało moje życie, gdy byłem pod wpływem narkotyków. Kosztowały mnie one tak wiele – pieniędzy, związków, zdrowia i mego własnego spokoju ducha. Doskonale natomiast zdaję sobie sprawę z tego, że Bóg pobłogosławił mnie podczas mej rehabilitacji. Otrzymałem dzisiaj znacznie więcej niż wtedy, gdy byłem mistrzem. I tym się dzielę z innymi, opowiadając mą historię.
Podczas Igrzysk Olimpijskich w 2004 roku amerykańscy bokserzy zdobyli dwa medale. W zeszłym roku było jeszcze gorzej i jedynym zawodnikiem, który zaszedł do strefy medalowej był Deontay Wilder. W latach 70-tych to była zupełnie inna historia – rywalizował Pan z pięściarzami z Kronk Gymu i wygląda na to, że wówczas amerykańscy amatorzy byli znacznie lepsi niż obecnie. Jak Pan sądzi, w czym tkwi problem – zły trening, mniejsza popularność boksu po erze Michaela Jordana, czy jeszcze coś innego?
Nie będę się wychylał i mówił, że mam odpowiedź na to, co doskwiera dzisiaj boksowi amatorskiemu. To prawdopodobnie kombinacja różnych czynników. Inaczej było, gdy zaczynałem w latach 70-tych. Mieliśmy olbrzymie zespoły, które regularnie podróżowały do innych miast w celu rywalizacji. Miałem wrażenie, że cały czas jestem w trasie na jeden turniej czy drugi i w ten sposób osiągnąłem amatorski rekord 204 – 16. Dzisiaj nie spotykasz wielu amatorów z taką liczbą walk. Przywołałeś rywalizację z zawodnikami Emanuela Stewarda z Kronk Gymu, to jedno z moich najmilszych wspomnień. Dzisiaj Emanuel Steward trenuje mojego syna Aarona Pryora Jr’a i często mamy okazję usiąść i powspominać te wspaniałe amatorskie czasy, moje walki ze znakomitościami Kronku, takimi jak Thomas Hearns czy Hilmer Kenty. Często też zespół z mojego miasta podróżował do Waszyngtonu i walczył z tamtejszą drużyną ze wschodzącym mistrzem w składzie – Ray’em Leonardem. Boks był wtedy tak wspaniałym sportem dla dzieciaków z biedniejszych miast, w mojej dzielnicy był popularniejszy niż futbol czy koszykówka. Czasy się zmieniają i inne sporty zyskały na zainteresowaniu.
W 1975 roku amerykańska drużyna odwiedziła Warszawę. Pańskim rywalem był czołowy wówczas lekki w Europie Ryszard Tomczyk. Jak Pan wspomina wizytę w Polsce oraz pojedynek z Tomczykiem?
Jako amator uwielbiałem podróżowanie po świecie i odwiedzanie tak ekscytujących miejsc, jak Rosja, Polska, Wenezuela, Meksyk czy Niemcy. Wyobrażasz sobie takie wyprawy mając 16 bądź 17 lat? To było niesamowite. Moja mama nie chciała, abym boksował, więc kiedy drużyna miała opuścić kraj, sam podpisywałem zezwolenie na wyjazd i wymykałem się z kraju bez jej wiedzy. Wnioskowałem, że ujrzenie tych wszystkich krajów było warte lania po powrocie. Tak bardzo chciałem jechać! Ray Leonard, Michael Spinks i Leon Spinks również byli w drużynie i pamiętam, że świetnie się czuliśmy podczas wizyty w Polsce. To piękny kraj. Wtedy jeszcze nie miałem pojęcia o tym, że moja walka z Ryszardem Tomczykiem była transmitowana w Stanach, a komentował ją Muhammad Ali. Miałem dużo szczęścia, że moja mama nie oglądała relacji, bo byłbym w sporych tarapatach. Niedawno wpadł mi w ręce zapis tego pojedynku i Ali przepowiada, że pewnego dnia będę mistrzem świata. Wyobrażasz sobie, jak podekscytowany byłem, gdy to usłyszałem? Jako amator robię na Alim tak duże wrażenie, że ten widzi we mnie przyszłego mistrza! Może dlatego kilka lat później zdecydował się na promocję mojej pierwszej walki o mistrzostwo świata z Antonio Cervantesem. Jeżeli chodzi o Tomczyka, to najbardziej w pamięci utkwiło mi to jak twardym był zawodnikiem. Przypominam sobie, że był znacznie starszy ode mnie i miał znacznie większe doświadczenie, wiedziałem więc, że muszę dać z siebie wszystko. Ale wiesz, spoglądając wstecz, obaj wyglądaliśmy bardziej jak zawodowcy niż amatorzy! Podróż do Polski i walka z Tomczykiem to jedno z moich ulubionych wspomnień z tamtych lat. Polska i jej fani boksu zdecydowanie mają szczególne miejsce w moim sercu.
Zawodową karierę rozpoczął Pan w latach 70-tych, później stoczył wiele walk w 80-tych. Wielu utrzymuje, że boks jest jednym z tych sportów, w których zmiany zachodzą powoli i nie ma takiej przepaści w poziomie rywalizacji jak to ma miejsce na przykład w koszykówce, która dziś znacząco różni się od swego odpowiednika z lat 70-tych. Obserwując dzisiejsze zmagania bokserów, potwierdza Pan tę opinię? Jakie są największe różnice między boksem z lat 70-tych a boksem XXI wieku?
Powiedziałbym, że boks sam w sobie, jako sport, się nigdy nie zmienia, zmienia się natomiast bokserska polityka i biznes. Jedną z największych różnic względem moich czasów stanowi ilość pasów mistrzowskich. Kiedy boksowałem, zaczynało się właśnie odchodzenie od jednego, głównego tytułu. Używając pojęcia mistrz, wiedziałeś, że jest tylko jeden w każdej wadze. Dzisiaj roi się od facetów nazywających się mistrzami, choć większość z nich na to nie zasługuje. Nie jesteś w stanie nadążyć za tymi wszystkimi pasami. Każdy może o sobie mówić per mistrz. Doprowadziło to do spadku poziomu sportowej rywalizacji. Mam przez to na myśli to, że zawodnicy nie muszą już tak ciężko pracować, aby zajść na szczyt. Mogą dostać szansę pojedynku o jakikolwiek tytuł, nie posiadając większego doświadczenia. Nie wyobrażam sobie, żeby w moich czasach ktoś, kto ma na koncie ledwie kilka walk, mógł się bić o mistrzostwo. Wtedy było tylu wybitnych pięściarzy i można się zastanowić, czy przeniesienie ówczesnych realiów do teraźniejszości, nie stawiałoby przed bokserami większych wyzwań i nie zmuszałoby ich do dorównywania zawodnikom z przeszłości. Wiem, że chłopaki z mojej ery pracowali ciężej i dłużej musieli czekać na walki mistrzowskie. MUSISZ dawać z siebie wszystko, jeżeli chcesz być w ogóle brany pod uwagę w kontekście pojedynku o czempionat. Była ogromna rywalizacja. Dzisiaj tego nie ma. Zabawne, że gdy teraz spotykam się z innymi mistrzami z lat 70-tych i 80-tych, wszyscy się zgadzamy, że największą różnicą jest trening. Wtedy nie było mowy o nie wyjeżdżaniu na obóz na co najmniej sześć tygodni. Dzisiaj widzę zawodników przygotowujących się do walki o mistrzostwo i żyjących w tym czasie w domu!
Jedną z wymarzonych walk, których nigdy nie zobaczymy, a o której często dyskutują fani boksu, jest starcie Aaron Pryor kontra Manny Pacquiao. Bez wątpienia pojedynek byłby wybuchowy, dopóki ktoś nie zostałby znokautowany. Jak by się Pan zapatrywał na taką batalię?
Bez przerwy jestem o to pytany! Niemal tak często jak o to, kto by wygrał w walce Aaron Pryor kontra Floyd Mayweather. Jedną z najwspanialszych walk, jakie oglądałem w ciągu ostatniej dekady było starcie Pacquiao - Cotto. Przez cały pojedynek dosłownie nie mogłem usiedzieć w miejscu, ponieważ od lat nie widziałem tyle akcji w ringu. Przed walką otrzymywałem wiele telefonów od mediów z prośbą o to, abym wskazał swego faworyta. Gdy mówiłem, że jest nim Pacquiao, wspominali o sile Cotto. Przypominałem im więc, że szybkość to siła. Nie sądzę, aby brutalna siła miała większe znaczenie w jakimkolwiek pojedynku. Mam przez to na myśli fakt, że jeżeli ciągle zasypujesz kogoś gradem uderzeń, przyniesie to taki sam efekt – jeżeli nie większy – niż uderzenia gościa, który bije mocniej. Zwykle większy facet jest wolniejszy i nie jest w stanie wyprowadzać szybkich kombinacji. A jak wiesz, w ringu starałem się wyprowadzać tyle ciosów, ile tylko było możliwe, stąd też Pacquiao jest dla mnie tak ekscytującym pięściarzem. Jakikolwiek byłby wynik batalii Pryor – Pacquiao, jedno jest pewne – byłaby to nieustanna akcja.
Po morderczych walkach z Alexisem Arguello, bardzo zbliżyliście się do siebie. Naturalnie, miał Pan ogromny szacunek dla jego zaciętości, ale co, poza bokserskimi właściwościami, sprawiło, że pomyślał Pan, ‘Fajnie byłoby bliżej poznać tego gościa’?
Wiesz, już przed walką podziwiałem Alexa za jego spokój i opanowanie. Oczywiście, mimo to, chciałem go pobić w ringu! Zabawne, w czasie walki Pryor – Arguello I obaj mieszkaliśmy w Miami na Florydzie. Nasi synowie chodzili nawet do tej samej szkoły i byli razem w pierwszej klasie szkoły podstawowej. Nie zdawałem sobie wtedy sprawy z tego, że te czternaście rund, przez które razem przeszliśmy w pierwszej walce, stanowić będą początek 27-letniej przyjaźni. Ludzie myślą, że Alexis i ja bardzo się różniliśmy, ale w rzeczywistości mieliśmy wiele wspólnego. Obaj pochodzimy z bardzo, bardzo ubogich rejonów i dosłownie wyrwaliśmy się ze szponów nędzy. Ciężar całego świata spoczywał na naszych ramionach już, gdy byliśmy dziećmi. Często o tym rozmawialiśmy. I, naturalnie, obaj po przejściu na sportową emeryturę mieliśmy problemy z narkotykami. Wielokrotnie zwracaliśmy się do siebie szukając siły i wsparcia.
Po pierwszej walce Pryor - Arguello, Alexis i ja nie widzieliśmy się przez wiele lat, aż do roku 1995, kiedy obaj regularnie zaczęliśmy jeździć do nowojorskiej Canastoty na Weekend Sław organizowany przez International Boxing Hall of Fame. Wtedy, w 1996 roku, Alexis zaprosił mnie na wizytę w Managui w Nikaragui. To był prawdziwy początek naszej przyjaźni. Bardzo się ze sobą zżyliśmy, nasze rodziny także. Co roku nie mogłem się doczekać spotkania z nim w IBHOF, ale często widywaliśmy się też na innych przyjęciach. Kilkakrotnie razem polecieliśmy do Wenezueli na konwencje WBA, a w 2005 roku odbyliśmy tournee po pięciu miastach Wielkiej Brytanii. Później oczywiście, gdy rozpoczął karierę polityczną, lecieliśmy z żoną do Nikaragui, aby pomóc mu w kampanii. Najpierw został wiceburmistrzem, później burmistrzem, a ja bardzo się cieszyłem, że mogłem pomóc memu przyjacielowi w spełnieniu marzeń. Wycieczka do Nikaragui z Alexisem to jak religijna pielgrzymka! Nie jestem w stanie wyrazić, jak poruszającym był jego widok w otoczeniu rodaków. Pierwszą rzeczą, jaką widzisz po przyjeździe na lotnisko jest wielki fresk Alexisa. Gdzie byś nie spojrzał w Managui, wszędzie było widać jego twarz! Ludzie w Nikaragui go kochali. Na jego widok krzyczeli, „Alexis! Alexis!”. Bardzo wzruszające. Lecąc tam miałem pewne obawy, w końcu dwukrotnie pobiłem ich narodowego bohatera. Ale Alexis powiedział, „Hej, Pryor, bez obaw. Jesteś ze mną i się tobą zaopiekuję”. Kiedy dotarłem ludzie w Nikaragui nazywali mnie ‘Papa’, bo jak mówili, Alexis i ja przeszliśmy wspólnie przez kilka życiowych lekcji. Mam na swojej ścianie zdjęcie, na którym obejmuję się z Alexisem. Podpisał je – „Dla mojego Papy Aarona”. Wyobrażasz sobie jak wiele to dla mnie znaczyło? Alexis i ja zawsze świetnie spędzaliśmy ze sobą czas. Mogę teraz zamknąć oczy i widzieć nas razem, jak się śmiejemy, opowiadamy dowcipy i tańczymy. Tak, tańczymy w IBHOF! Żaden z nas nie potrafił tańczyć, ale zawsze wybiegaliśmy na parkiet i dołączaliśmy do fanów boksu. Cały czas się bawiliśmy.
Alexis był głęboko zaangażowany w niesienie pomocy ubogim rodakom, nie mającym siły ani zasobów. Wiedział co to oznacza, bo sam wywodził się z takiego środowiska. Zajął się polityką, ponieważ mocno wierzył, że może pomóc tym ludziom. Zabity został przez polityczny reżim w jego kraju, tę samą partię, która zabrała mu pieniądze i dobytek w latach 80-tych. Zapytałem go kiedyś jak mógł wybaczyć Sandinistom, tym, którzy tak wiele mu zabrali, gdy był mistrzem, na co odrzekł, że gdyby im nie wybaczył i nie złączył sił, nie mógłby spełnić swego marzenia o pomocy ubogim w Nikaragui. Był skłonny zaryzykować życie, by pomóc tym, którzy nie mogli pomóc sami sobie. Alexis był żywą legendą i frajdą było być tak blisko niego przez te wszystkie lata. Ja i moja rodzina będziemy za nim ogromnie tęsknić.
Rozmawiał Łukasz Dynowski
Informacje, zdjęcia i pamiątki związane z Aaronem Pryorem na oficjalnej stronie „Jastrzębia” - www.hawktime.com.