JEFFRIES, JAMES

Ludzie kochają superbohaterów. Wszystkich tych zuchwalców, na pozór nie wyróżniających się niczym na tle przeciętnych śmiertelników, w chwilach zagrożenia zaś ewoluujących do nadludzkich form i dzielnie zwalczających wszelkie, szeroko rozumiane zło. Spośród wszystkich pięściarzy w historii prawdopodobnie najlepiej w archetyp superbohatera wpasowuje się James Jackson Jeffries, mistrz świata wagi ciężkiej w latach 1899 – 1905. Jedyne różnice polegają na tym, że zamiast kolorowych płacht, Jeffries przywdziewał bokserskie rękawice, a pole jego działania ograniczało się do ringu, teoretycznie odartego z podziału na dobro i zło. Cała reszta, a więc przede wszystkim nadprzyrodzona odporność i tytaniczna siła, była w przypadku Jeffriesa iście superbohaterska.

„NIKOGO NIE MUSZĘ SIĘ BAĆ”

Urodził się 15. kwietnia 1875 roku w małej miejscowości Carroll w stanie Ohio, ale dorastał w Los Angeles, gdzie jego rodzina postanowiła osiąść, gdy Jim liczył kilka wiosen. Od najmłodszych lat wyróżniał się dużą sprawnością fizyczną, w której rozwijaniu pomagały mu typowo męskie zajęcia, którymi, jak wielu jego rówieśników, parał się zarabiając na życie. Po czasach kotlarskich odziedziczył ringowy przydomek – „The Boilermaker” („Kotlarz”).

Jako nastolatek Jim spędzał mnóstwo czasu w znajdującym się we wschodniej części „Miasta Aniołów” East Side Athletic Clubie, powstałym z jego i jego przyjaciół inicjatywy. Tam poznawał tajniki boksu, zapasów i biegów, jednak z żadnym z tych sportów nie wiązał swej przyszłości. Wszystko zmieniło się pewnej słonecznej niedzieli na plaży w Santa Monica.

Jeffries wybrał się tam ze swoim przyjacielem Jimem Barberem, także utalentowanym sportsmenem, którego przyszły mistrz, jak sam po latach wspominał, uważał w tym czasie za najsilniejszego człowieka w całej Kalifornii. W pewnym momencie młodzi atleci przystąpili do toczonej w bardzo przyjacielskiej, lecz jednocześnie pozbawionej jakichkolwiek ustępstw walki zapaśniczej. Po zaciekłej szarpaninie, kompletnie wyzuty z sił Barber uznał w końcu wyższość rywala. Tego dnia Jeffries zrozumiał, że jego talent nie może się zmarnować i postanowił zarabiać na życie pomiędzy sznurami ringu.

- Skoro miałem tyle siły, aby pokonać Jima Barbera, nie musiałem się bać nikogo – przywoływał wiele lat później pamiętne wydarzenia „Kotlarz”.

Jim, niczym wielu wcześniejszych i późniejszych championów tego okresu, od początku kariery nie unikał wyzwań. Nie było mowy o tak charakterystycznym dzisiaj nabijaniu rekordu i już w zawodowym debiucie, który odbył się 19. września 1895  roku w Los Angeles, „Kalifornijskiemu niedźwiedziowi” przyszło się zmierzyć z bardzo doświadczonym i cenionym czarnoskórym pięściarzem Hankiem Griffinem (ten sam Griffin pokonał kilka lat później Jacka Johnsona; według niektórych źródeł walka Jeffries - Griffin odbyła się w roku 1896). Doświadczony wojownik przez wiele rund niemiłosiernie obijał zagubionego żółtodzioba, jednak nie był w stanie powalić go na ziemię, a sam ze starcia na starcie opadał z sił. W końcu w czternastej rundzie porozbijany, lecz nadal pełen sił debiutant serią ciosów na tułów niespodziewanie znokautował oponenta, dając świadectwo niezwykłej siły i odporności fizycznej, elementów, które kilka lat później staną się jego ringową wizytówką.

Następny mecz Jeffries stoczył dopiero po ukończeniu dwudziestego pierwszego roku życia, wywiązując się z obietnicy postawionej troskliwym rodzicom, oponującym jego pięściarskim zamiłowaniom. W rozegranym na początku lipca roku 1896 spotkaniu szybko, bo już w drugiej rundzie zwyciężył w San Francisco niejakiego Dana Longa.

Wspomnianymi wyżej zwycięstwami „Kotlarz” wypracował sobie dobrą opinię w kalifornijskich kręgach bokserskich i wkrótce otrzymał wielką szansę od losu. Lokalny sportowiec Harry Corbett przedstawił go Billy’emu Delaney’owi, trenerowi ówczesnego mistrza świata wagi ciężkiej, Jima Corbetta. „Getnleman Jim”, idol bohatera tej historii, przygotowywał się właśnie do zaplanowanej na marzec roku 1897 roku obrony tytułu z Bobem Fitzsimmonsem i jego szkoleniowiec szukał odpowiedniego dlań sparingpartnera. Miał być twardy, wytrzymały i gotowy do przyjmowania dziesiątek błyskawicznych uderzeń championa. Jeffries, świadom wartościowych lekcji, jakich może mu udzielić pogromca Johna L. Sullivana, bez wahania przystał na stawiane warunki i w lutym dołączył do usytuowanego w Carson City obozu przygotowawczego Corbetta.

Treningi z championem, który jak się okazało był u kresu mistrzowskich dni, zaowocowały nie tylko cennym ringowym doświadczeniem, ale i osobą nowego szkoleniowca, którym został wietrzący ogromny talent Billy Delaney.

Po powrocie do Kalifornii Jeffries wziął się ostro do pracy. W ciągu kilkudziesięciu dni znokautował Theodore’a Van Buskirka (KO2) i niebezpiecznego Henry’ego Bakera (TKO9), a następnie, 16. lipca, stanął ringu naprzeciw obdarzonego dobrymi warunkami fizycznymi i dysponującego silnym ciosem Gusa Ruhlina. Mecz, opóźniony nieco ze względu na dostawę zbyt małych rękawic, w których nie mieściły się olbrzymie dłonie „Kotlarza”, od pierwszych sekund toczony był w zaskakująco wysokim tempie. Pięściarze nie szczędzili sobie solidnych uderzeń, żaden jednak nie chciał ustąpić. W czwartej rundzie prawy sierpowy Jeffriesa posadził krzepkiego oponenta na ziemi, lecz po dziewięciu sekundach był on gotów do dalszej batalii. Do dwudziestego starcia „Akron Giant” dzielnie się trzymał, w końcu jednak kolejny piekielny prawy swing rzucił go na ziemię. Od porażki przed czasem uratował go gong, obwieszczający koniec pojedynku. Arbiter uznał walkę za remisową, acz część obserwatorów utrzymywała, że bardziej sprawiedliwy byłby wynik faworyzujący zawodnika z Kalifornii.

Pod koniec listopada tego samego roku w San Francisco Jima czekał najtrudniejszy sprawdzian w dotychczasowej krótkiej karierze. Bo choć jego rywal Joe Choynski, był od niego o kilkadziesiąt funtów lżejszy i o parę centymetrów niższy, to nigdy nie należało go skreślać w starciach z cięższymi bokserami. Siłą ciosu zwykle tylko nieznacznie im ustępował, był szybki, zwinny, posiadał dobrą pracę nóg, a wszystko to w połączeniu z dużą ringową inteligencją pozwalało mu świecić tryumfy nad cenionymi osiłkami ówczesnych ringów. Do czasu konfrontacji z Jeffriesem miał na koncie potyczki między innymi z takimi zawodnikami, jak Jim Corbett, Bob Fitzsimmons, Joe Goddard, George Godfrey, Bob Armstrong, Tom Sharkey czy Peter Maher. Kilka lat później dodatkowej sławy przyniosło mu zwycięstwo przed czasem nad Jackiem Johnsonem, a także wynikający z tego meczu pobyt w więzieniu, gdzie nie próżnował, trenując z przyszłym dominatorem ciężkiej kategorii.

Tak jak przypuszczano, starcie z tym niezwykle doświadczonym wojownikiem nie było dla Jima łatwą przeprawą. Choynski umiejętnie wykorzystywał szybkość nóg, bijąc błyskawicznymi ciosami z dystansu. Jeden z jego potwornych prawych, po którym warga Jeffriesa zaklinowała się między jego zębami, „Kotlarz” określił później najmocniejszym ciosem, jaki kiedykolwiek przyjął. I to jednak było za mało, aby zniechęcić ambitnego młodzieńca do walki. Do finalnego gongu kontynuował on swe zaciekłe ataki, utrzymując potem, że zdołał powalić rodowitego kalifornijskiego fightera. Po dwudziestu rundach, sędzia ringowy ogłosił remis, ponownie jednak nie brakowało głosów, że nieznaczne zwycięstwo należało się Jeffriesowi. Ten nie protestował.

- Wziąłem lekcję boksu u mistrza i artysty – z uznaniem dla sportowej klasy rywala wspominał po latach „Kalifornijski niedźwiedź”.

W następnym meczu, rozegranym 28. lutego 1898 roku, to Jeffries wystąpił w roli nauczyciela. Uczniem był doświadczony, ale będący już u schyłku kariery twardziel z Australii Joe Goddard. Już w trzecim starciu opiekunowie weterana rzucili na ring gąbkę na znak poddania, jednak sędzia nalegał, aby spotkanie było kontynuowane, zaznaczając, że w przypadku przerwania nikt nie otrzyma wypłaty. Biedny przybysz z antypodów musiał zatem wyjść do czwartej rundy i schowawszy się za gardą usiłował unikać piorunujących uderzeń energicznie nacierającego kolosa. Wreszcie ringowy, widząc beznadziejność sytuacji, zlitował się nad Goddardem, przerywając ten nierówny bój i nagradzając Jeffriesa zwycięstwem.

Niespełna miesiąc później w San Francisco „Kotlarz” skrzyżował rękawice z innym weteranem szlachetnej szermierki na pięści, Peterem Jacksonem. „Czarny książę” był jednym z najwspanialszych fighterów lat 80-tych i 90-tych. Bił mocno, był dynamiczny, świetnie wyszkolony technicznie i wielce inteligentny, dlatego też w opinii wielu stanowił najpoważniejsze zagrożenie dla panującego wówczas Johna L. Sullivana. Ten ostatni nie miał jednak zamiaru pojedynkować się z żadnym z murzyńskich zawodników, wznosząc tym samym niesławną barierę rasową, którą zasłaniało się później wielu jego następców i potencjalnych oponentów Jacksona. Konsekwencją tego były olbrzymie problemy ze znalezieniem rywala dla „Czarnego księcia” i tak spotkanie z Jeffriesem poprzedziła jego kilkuletnia ringowa absencja.

Z podstarzałym i pozbawionym choćby cienia dawnej formy wojownikiem „Kalifornijski niedźwiedź” nie miał najmniejszych kłopotów, pożerając go w ciągu niespełna trzech rund. Równie szybko rozszarpał miesiąc później „Mexican” Pete’a Everetta i zaraz rozpoczął przygotowania do walki eliminacyjnej, która miała wyłonić oficjalnego pretendenta do boju z koronowanym Bob Fitzsimmonsem. Doszło do niej 6. maja 1898 roku w San Francisco, a przeciwnikiem Jeffriesa był Tom Sharkey.

„Marynarz”, podobnie jak nieznacznie faworyzowany w przedmeczowych zakładach przeciwnik, dysponował fantastycznym, niesplamionym ani jedną porażką rekordem. Widniało w nim 28 zwycięstw, spośród których aż 26 stanowiły nokauty, a także 5 remisów. Wprawdzie ustępował on Jimowi warunkami fizycznymi – był o 15 cm niższy, ważył o 9 kg mniej i miał 16 cm krótszy zasięg ramion – ale tak jak on był diabelnie silny i niewiarygodnie wytrzymały, toteż z niecierpliwością odliczano dni do pojedynku tych dwóch młodych bombardierów.

Mecz spełnił oczekiwania. Od pierwszego do ostatniego gongu trwały zaciekłe wymiany morderczych uderzeń, pod naporem których przewróciłaby się zapewne zdecydowana większość czołowych pięściarzy świata. Jeffries i Sharkey twardo jednak znosili szaleńcze tempo i kibice ujrzeli tylko jeden nokdaun – w jedenastym starciu „Marynarz” był liczony po zainkasowaniu mocnego prawego w okolice ucha. Po dwudziestu rundach sędzia ringowy podniósł w górę rękę Jeffriesa, który prezentował lepsze wyszkolenie techniczne, nieco szczelniejszą obronę oraz większą dokładność w swoich atakach, częściej kończąc je sukcesem. Zgromadzeni wokół ringu obserwatorzy w zdecydowanej większości zgodzili się z werdyktem, lecz Sharkey głęboko wierzył, że to on był lepszy i żądał rewanżu. Jeffries miał jednak teraz w głowie obiecaną konfrontację z Fitzsimmonsem.

Nim do niej doszło, „Kotlarz” udał się na podbój Nowego Jorku, chcąc pokazać się tamtejszemu środowisku pięściarskiemu i nabrać przy okazji nieco ringowej ogłady przed meczem mistrzowskim. W „Big Apple” Jeffries miał stoczyć jednego dnia – piątego sierpnia 1898 roku – dwa pojedynki; najpierw z doświadczonym i wymagającym czarnoskórym zawodnikiem Bobem Armstrongiem, a kilka chwil później z równie solidnym Steve’em O’Donnellem. Nowojorska publika przeżyła jednak srogie rozczarowanie, bo w pierwszym spotkaniu, wygranym ostatecznie na punkty po dziesięciu starciach, Jim nabawił się kontuzji ręki i musiał zrezygnować z drugiej potyczki. „Kalifornijski niedźwiedź” zawsze przykładał ogromną wagę do przygotowania fizycznego i gdy nie był gotowy w stu procentach do walki, gdy dotknął go najmniejszy choćby uraz, gotów był przełożyć lub całkowicie odwołać zbliżający się występ.

A skoro już o przygotowaniach mowa, warto napomknąć, że treningi Jeffriesa nie ograniczały się do ćwiczeń typowo bokserskich, a jego talent wykraczał daleko poza pięściarstwo. W biegu na 100 jardów uzyskiwał on czasy w okolicach 11 sekund, nieznacznie tylko ustępując na tym polu najlepszym sprinterom świata; wzwyż skakał 178 cm, co na trzech pierwszych nowożytnych igrzyskach olimpijskich zapewniłoby mu srebrny medal; poza tym „Kotlarz” znakomicie radził sobie w podnoszeniu ciężarów i w zapasach. A gdy podczas obozu znalazł chwilę wolnego czasu, brał swojego 44-kalibrowego Winchestera i na 2/3 dni zaszywał się w kalifornijskich górach, samodzielnie układając sobie menu zgodnie z tym, co udało mu się ustrzelić.

„ŻADEN NIE MA SZANS”

Po nowojorskiej wyprawie Jeffries pauzował przez dziesięć miesięcy, trenując w tym czasie z mistrzem wagi półśredniej Tommy'ym Ryanem, który pomagał mu doskonalić jego "crouch". Na zawodowy ring powrócił Jim dopiero przy okazji spotkania o światowy championat, 9. czerwca 1899 roku . Choć „Kotlarz” wyraźnie górował nad 36-letnim przeciwnikiem warunkami fizycznymi, to wielce rutynowany Fitzsimmons był uznawany za faworyta. Stawiano na jego poparte wieloletnimi występami doświadczenie, szybkość i spryt, które miał przeciwstawić zwierzęcej sile i olbrzymiemu uporowi młodego pretendenta.

Już w drugim starciu „Heroiczny Bob” poczuł druzgocącą moc przeciwnika, kiedy po lewym na szczękę znalazł się na ziemi. Szybko się podniósł i przez nadchodzące minuty dzielnie stawiał opór większemu Jimowi, zasypując go raz po raz solidnymi uderzeniami z obu rąk. Jak jednak na superbohatera przystało, Jeffries nie zwykł się przewracać w ringu i spokojnie przyjmował ciosy Fitza, odpłacając ze zdwojoną siłą. Z rundy na rundę champion tracił siły i w dziesiątym starciu był dwukrotnie liczony, zawdzięczając ocalenie gongowi obwieszczającemu przerwę. Mocno zamroczonemu obrońcy tytułu minuta odpoczynku nie wystarczyła na dojście do siebie i w jedenastej rundzie Jeffries przystąpił do egzekucji. Wymierzył ją piekielnym lewym sierpowym, po którym sekundanci znieśli Boba do narożnika. Liczący 24 lata „Kotlarz” został właśnie najmłodszym mistrzem świata wagi ciężkiej w historii (według Queensberry Rules).

Świętowaniu w szatni świeżo upieczonego króla boksu nie było końca.

- Jeffries jest cudem, nie ma na Ziemi nikogo, kto mógłby go pokonać. […] Niech wszyscy teraz do niego przychodzą – żaden z nich nie ma z nim szans – grzmiał buńczucznie menadżer pięściarza, William Brady.

Mistrz tymczasem rozsądniej ważył słowa, ale zapewniał, że jest gotów na każde wyzwanie i będzie walczył z każdym zawodnikiem, w którym kibice ujrzą godnego dlań oponenta. Pierwszy w kolejce czekał dobrze mu znany Tom Sharkey.

Od czasu porażki z Jeffriesem w 1898 roku „Marynarz” odnosił same tryumfy, dopisując do długiej listy pokonanych takie nazwiska, jak Gus Ruhlin, Kid McCoy czy sam James Corbett. Trzeciego listopada 1899 roku na Coney Island był więc w świetnej formie, żądny upragnionego rewanżu. Wspomnieć w tym miejscu należy, że był to pierwszy w historii mecz filmowany przy sztucznym świetle i tak nad głowami walczących zainstalowano potężne lampy, które mogły się stać pewnym ciężarem w przypadku długodystansowej próby sił.

Ta rozpoczęła się po myśli mistrza, który już w drugiej rundzie potężnym lewym sierpem powalił krzepkiego challengera na matę. Tom zaraz się dźwignął i przystąpił do ofensywy, wymieniając przez kolejne starcia niesamowite ciosy ze swym jedynym dotychczas pogromcą. Ponownie Jim był nieco skuteczniejszy zarówno w ataku, jak i w obronie, uzyskując nieznaczną przewagę, która począwszy od osiemnastej rundy zaczęła się stopniowo powiększać. We wspomnianym bowiem starciu champion niesamowitym lewym hakiem złamał Sharkey’owi trzy żebra, a później potężnym prawym zamienił jego lewe ucho w imponujących rozmiarów kalafior.

- W naszym drugim pojedynku jednym ciosem rozciąłem jego oko, a jego ucho zaczęło puchnąć urastając niemal do rozmiarów mojej pięści. Gdy w nie trafiałem, czułem jak gdybym uderzał w wielką mokrą gąbkę. Mimo to, ani myślał on się poddawać – wspominał później Jeffries.

Sharkey rzeczywiście nie ustępował i dumnie wytrwał do ostatniego gongu tego 25-rundowego maratonu. Arbiter George Siler uznał jednak zwycięzcą jego oponenta, co spotkało się z aplauzem publiczności i z niezrozumieniem pokonanego. Trzeciej szansy Sharkey już nigdy nie otrzymał, ale w przyszłości, nie zawsze kolorowej, mógł liczyć na Jeffriesa, który zatrudnił go w swojej kawiarni, a także zaprosił do występów podczas tournee po teatrach wodewilowych.

Wkrótce pretensje do tytułu zgłosił dobry znajomy „Kotlarza”, Jim Corbett. W międzyczasie champion rozniósł w ciągu 55 sekund Jacka Finnegana, ustanawiając tym samym rekord w kategorii najkrótsza walka o mistrzostwo świata wagi ciężkiej w historii, i 11. maja 1900 roku w zakontraktowanej na 25 rund walce na Coney Island skrzyżował rękawice z byłym, liczącym już 34 lata królem. Ten miał szansę zostać pierwszym w dziejach zawodnikiem, który wróci na tron wszechwag. I wszystko wskazywało na to, że ją wykorzysta.

Przez pierwszych piętnaście rund „Gentleman Jim” boksował niczym z nut, zadziwiając swym niewiarygodnym kunsztem zgromadzonych obserwatorów. Jeffries nie potrafił czysto trafić swobodnie tańczącego przeciwnika, który doskonale kontrował, zasypując championa całymi seriami piorunujących uderzeń. Mimo zaawansowanego już wieku Corbett całkowicie panował nad młodszym oponentem. Dopiero w szesnastej rundzie byłego mistrza zaczęło dopadać zmęczenie, ale wciąż umiejętnie się bronił przed permanentnie nacierającym przeciwnikiem, starającym się osłabić tułów weterana.

Wydawało się, że pretendent, choć zmęczony, bez większych problemów zdoła dowieźć zwycięstwo do finalnego gongu. Wtedy, w przerwie przed 23. starciem, w przypływie sportowego szaleństwa, Corbett palnął do swego sekundanta:

- Zobaczysz, że teraz go znokautuję.
- Nie rób tego, na Boga – zdążył tylko odpowiedzieć przerażony opiekun.

Ale było już za późno. Jim zaraz po gongu rzucił się do zmasowanej ofensywy, pragnąc powalić stojącego cały czas niby posąg kolosa. Bił i bił, a wietrzący okazję Jeffries zaczął stopniowo spychać rywala w okolice lin. Nagle, robiąc unik przed jednym z uderzeń młodszego Jima, challenger wklinował się barkiem pod górną linę. Zaraz odzyskał pożądaną postawę, ale ten mały błąd oznaczał dla „Kalifornijskiego niedźwiedzia” udane łowy. Zaraz trzepnął straszliwym lewym sierpem w szczękę Corbetta, przewracając go na matę i czyniąc z liczenia jedynie formalność. Gdy jakiś czas później w narożniku doszedł do siebie i zrozumiał jak roztrwonił swą wielką szansę, do oczu napłynęły mu łzy.

- Starałem się jak mogłem i czułem się dobrze do momentu, kiedy nadszedł cios kładący kres moim aspiracjom, ale myślę, że udowodniłem, że nie jestem jeszcze skończony. Jeżeli moi przyjaciele byli usatysfakcjonowani moim występem, nie mam sobie nic do zarzucenia i chciałbym jeszcze jedną szansę, o ile Pan Jeffries mi ją da, na co, myślę, że każdy, kto widział walkę, uzna, iż zasłużyłem – mówił pokonany.

Pan Jeffries i ludzie z jego otoczenia nie szczędzili tymczasem pochwał pod adresem wielkiego wojownika i zapowiadali, że po krótkiej przerwie będą gotowi stawić czoła kolejnym śmiałkom.

Rozbrat „Kotlarza” z ringiem był jednak nieco dłuższy niż można było oczekiwać. Boksował wprawdzie w meczach pokazowych, ale kolejną walkę z prawdziwego zdarzenia, acz nie w obronie tytułu, stoczył dopiero we wrześniu 1901 roku, gładko nokautując w drugiej rundzie Joe Kennedy’ego. Niespełna dwa miesiące później położył już na szali mistrzostwo, stając w szranki z Gusem Ruhlinem, z którym, jak pamiętamy, zremisował kilka lat wcześniej. Tym razem Jim nie pozostawił przeciwnikowi złudzeń, zmuszając w przerwie przed szóstym starciem  jego menadżera do przerwania pojedynku.

W międzyczasie do gry o najwyższe laury powrócił Bob Fitzsimmons. Imponująca seria zwycięstw przed czasem, na którą składała się między innymi 2-rundowa destrukcja Sharkey’a, uczyniła z „Piegowatego Boba” pretendenta numer jeden na świecie. Jego rewanż z panującym Kalifornijczykiem zaplanowano na 25. lipca 1902 roku w San Francisco.

- Uważam, że nie ma na świecie drugiego tak wielkiego człowieka, który tak dobrze by się prowadził. Z tego powodu nie znam człowieka, który miałby szansę go pokonać w otwartej walce. Jest jednak możliwość dobrania mu się do skóry i ja ją znam – zapowiadał pewny siebie Fitz.

Faktycznie – początkowe minuty należały do 39-letniego weterana. Mimo podeszłego wieku prezentował znakomitą ruchliwość i świetnie kontrował lewym prostym, już na początku pojedynku rozbijając nos mistrza. Ten starał się odpowiadać ciosami na korpus, lecz nieustannie spotykał się z ripostami nieugiętego wojownika, kontynuującego proces deformacji twarzy championa. Niebawem Jeffries począł krwawić również z policzka i z rozcięcia w okolicach oka.

Fitz trzymał się taktyki, czyniąc użytek z dobrej pracy nóg i koordynacji, unikając w ten sposób wiele ataków zmęczonego oponenta. Ale i sam challenger zaczął odczuwać trudy walki, narastające z każdą kolejną specjalnością – a zatem morderczymi ciosami na tułów - przygotowywaną przez „Kotlarza”. Wreszcie w ósmym starciu mistrz przeprowadził decydującą akcję – najpierw grzmotnął lewym w żołądek, żeby po chwili poprawić druzgocącym prawym na szczękę. „Heroiczny Bob” próbował się jeszcze dźwignąć z ziemi, ale dziesięć sekund nie wystarczyło. Jim pozostał na tronie.

Dzień po walce w gazecie Brooklyn Eagle pojawiła się informacja jakoby spotkanie dwóch tytanów ringu mogło być ustawione. Ponoć przed meczem burmistrz San Francisco Eugene Schmitz otrzymał tajemniczy komunikat ze wskazówką, aby otworzyć go już po zakończeniu pojedynku. Okazało się, że autor listu odgadł, w której rundzie walka zostanie przerwana, sugerując nie do końca czystą atmosferę wokół mistrzowskiego boju. Rewelacjom szybko kres położył będący najbliżej wydarzeń arbiter, opiekunowie pięściarzy, a także sami zainteresowani.

- Oczywiście, że walka była uczciwa. Głupotą jest mówić inaczej. Fitzsimmons stoczył bardzo twardy pojedynek, nie widziałem jeszcze, żeby ktoś tak się starał w ringu – zapewniał „Kotlarz”.

Jeffries pozostawał więc niepokonany i powoli zaczynał brakować dlań godnych rywali, toteż po zwycięstwie nad Fitzsimmonsem champion dość długo pauzował. Starano się w tym czasie doprowadzić do jego rewanżu z przebywającym na emeryturze Jimem Corbettem i w końcu w marcu 1903 roku oba obozy podpisały kontrakt, ustalając, że z całej puli finansowej zwycięzcy przypadnie 75%, zaś przegranemu 25%. Na miejsce batalii – dojść miało do niej 14. sierpnia 1903 roku - wyznaczono Mechanics Pavilon w San Francisco.

Tym razem mistrz nie dał starszemu i wypalonemu rywalowi żadnych szans. Jedynie w pierwszej rundzie „Gentleman Jim” przejawiał przebłyski dawnej formy, lecz już w drugiej po zainkasowaniu silnego lewego na tułów od nokautu uchronił go arbiter, spowalniając liczenie, tak aby były champion zdołał się pozbierać. Nie uratowało go to jednak od klęski, która zbliżała się z każdą minutą i każdym kolejnym nokdaunem. W starciu dziesiątym kolejny lewy na dół powalił rozbitego Corbetta i choć arbiter Ed Graney poprzez swe opieszałe odliczanie ponownie starał się pomóc weteranowi, jego zabiegi spotkały się z oburzeniem narożnika Corbetta, żądającego przerwana widowiska. Imiennik niepokonanego championa już nigdy więcej nie pojawił się na zawodowym ringu.

SUPERBOHATER POSZUKIWANY

Po kolejnej długiej przerwie, 26. sierpnia  1904 roku „Kotlarz” rozniósł w dwóch rundach Jacka Munroe. W marcu roku następnego ogłosił, że kończy karierę, za powód podając brak wartej mistrzowskiej uwagi konkurencji (do walki o tytuł wyznaczył Marvina Harta i Jacka Roota). Istotnie, Jeffries miał na rozkładzie najlepszych ciężkich tamtego okresu, pomijając jednak pięściarzy czarnoskórych, takich jak Jack Johnson, Sam McVea czy „Denver” Ed Martin. „Kalifornijski niedźwiedź” wprawdzie nie był tak uprzedzony do społeczności murzyńskiej jak John L. Sullivan i w przeszłości trzykrotnie boksował z „kolorowymi”, ale doskonale wiedział, że jego pojedynek mistrzowski z którymś z nich wywołałby grandę na ogromną skalę. A i promotorzy nie naciskali, nie dopuszczając do siebie myśli o czarnoskórym mistrzu świata w najpopularniejszej bokserskiej kategorii wagowej.

Na szczęście nie zawsze wszystko idzie zgodnie z planem i nawet skostniali pięściarscy oligarchowie nie byli w stanie obronić się przed talentem i sprytem Jacka Johnsona. Po długim pościgu za ówczesnym championem Tommy’ym Burnsem, „Galveston Giant” dopadł w końcu Kanadyjczyka w Australii i w grudniu 1908 roku odebrał mu koronę, stając się pierwszym czarnoskórym mistrzem wszechwag w dziejach szlachetnej szermierki na pięści. Kolor jego skóry w połączeniu ze słynnym złotym uśmiechem, nieodłącznie towarzyszącym mu przy odprawianiu kolejnych białych nadziei, stanowił miksturę nie do przełknięcia dla białej części Ameryki. Zdesperowani, wszystkie swe nadzieje skupili wokół jednej osoby. Czas był najwyższy, aby wezwać superbohatera.

Szkopuł polegał na tym, że Jeffries już dawno temu przestał być „super”. Zaszyty na farmie, roztył się do ponad 140 kilogramów, w niczym nie przypominając dawnego arcymistrza pięści. Mimo to głęboko wierzono, że w ringu pojawi się ten sam „Kotlarz”, który przed kilkoma laty zamiatał ringi najtwardszymi zawodnikami Ameryki. Kontynuowano więc na łamach prasy próby nakłonienia poczciwego farmera do jeszcze jednego wysiłku, który przywróciłby białym prym w królewskiej kategorii. Wreszcie, otrzymawszy kontrakt na kilkadziesiąt tysięcy dolarów, Jim zgodził się stawić czoła znienawidzonemu Negrowi. Zaplanowane na czterdzieści pięć rund starcie dwóch gigantów, ochrzczone przez dziennikarzy mianem „walki stulecia”, wyznaczono na 4. lipca 1910 roku w miejscowości Reno w stanie Nevada.

Jeffries od razu wziął się ostro do pracy, znamionując rzeczywistą chęć tryumfalnego powrotu, nie zaś tylko wzięcia pod opiekę pokaźnej sumy pieniędzy. Grono specjalistów czuwało nad przebiegiem jego kuracji odchudzającej, a sławni pięściarze, na czele z Johnem L. Sullivanem i Jimem Corbettem, służyli wsparciem i dobrą radą. Sparingpartnerzy Joe Choynski i Bob Armstrong podsycali atmosferę, narzekając na łamach prasy na zbyt twarde treningi, podczas których powracający mistrz nie stosował żadnych zahamowań, testując na nich swą zwierzęcą siłę.

Większość ankietowanych pięściarzy stawiała na Jeffriesa, ale nie brakowało też głosów opowiadających się za Johnsonem. Wśród nich był między innymi ówczesny mistrz wagi średniej Stanley Ketchel (będący w Reno time-keeperem Johnsona), a także champion kategorii lekkiej „Battling” Nelson.

- Johnson zwycięży, ponieważ jest w lepszej formie niż Jeffries, ponieważ jest młodszy i ponieważ jeszcze żaden zawodnik w historii po odejściu na jakkolwiek długi okres czasu, nie był w stanie wrócić na szczyt – przewidywał Duńczyk.

Stojący w narożniku „Kotlarza” Corbett wieszczył z kolei, że choć jego dwukrotny pogromca może mieć małe problemy na początku pojedynku, to w końcu dopadnie mistrza i po finalnym gongu to jego ręka powędruje w górę.

- Jeffries jest w formie, która umożliwi mu przyjęcie wielu ciosów i gdy rywal się zmęczy, on nadal będzie mocny i aktywny w ataku. Myślę, że Jeffries to pewny zwycięzca – zapowiadał „Gentleman Jim”.

W dniu wielkiej batalii tysiące kibiców po brzegi wypełniło specjalnie na tę okazję wybudowany obiekt w Reno. Ci, którym nie dane było znaleźć się na trybunach, skupiali się na stadionach i placach, wyczekując depesz mających nadchodzić po każdej kolejnej rundzie.

Publika przywitała „Kotlarza” gromkimi brawami. Przynajmniej z wyglądu, pozbywszy się kilkudziesięciu kilogramów nadwagi, przypominał championa sprzed kilku lat. Okazało się jednak, że aplauz przed meczem był ostatnim przejawem entuzjazmu kibiców zgromadzonych w Reno.

Początkowe minuty były jeszcze stosunkowo wyrównane, lecz Johnson nie pozostawiał nikomu złudzeń. Bił tam gdzie chciał i kiedy chciał, samemu z dziecinną łatwością unikając powolnych, sygnalizowanych ciosów podstarzałego championa. Nieliczne uderzenie Jima, które dochodziły celu, w tym jego firmowy lewy sierpowy na tułów, Jack przyjmował z uśmiechem, odzierając zwolenników „Kotlarza” z resztek nadziei. Siedzący najbliżej ringu musieli dodatkowo znosić drwiny pięściarza z Galveston, prowadzącego jednokierunkowe pogawędki z rywalem, a także z jego sekundantem, Jimem Corbettem. Gdy w końcu sadystyczne zabawy nieco znużyły Johnsona, wziął się poważnie do pracy i w piętnastej rundzie doprowadził do finalizacji dzieła. Zaczęło się od potężnego podbródkowego w zwarciu, poprawionego trzema solidnymi lewymi. Jeffries, ten nadczłowiek, ten niemożliwy do przewrócenia, niezwyciężalny król ringu, po raz pierwszy w karierze wylądował na deskach. Zdołał się dźwignąć, ale natychmiast kolejny wybuchowy lewy spadł na jego porozbijaną twarz, wyrzucając Jima za liny. Sekundanci pomogli mu powstać i wysłali swego podopiecznego na ciąg dalszy egzekucji. Po chwili, bezsilny mistrz ponownie upadł i tym razem zdecydowano już przerwać to spotkanie. Wielka nadzieja białych, która ze względu na swą absencją i wynikający z niej stan fizyczny nigdy tak naprawdę nie była wielka, legła w gruzach.

Niektórzy zaczęli snuć różnego rodzaju teorie spiskowe, sugerując na przykład, że Jeffriesowi podano przed walką zatrutą herbatę. Nawet jednak, jeżeli ktoś w to uwierzył, fakty pozostawały faktami – Johnson, amerykański wróg publiczny numer jeden, nadal okupował tron wagi ciężkiej i nie było widać nikogo, kto mógłby obalić jego rządy.

Jeffries tymczasem powrócił na farmę, gdzie przez kolejne lata kultywował swe łowieckie fascynacje. Przez pewien czas prowadził też kawiarnię w Los Angeles, występował w filmach i teatrach wodewilowych, a także urządzał mecze pokazowe.

Rzeczywistość od fikcji różni między innymi to, że nawet superbohaterowie umierają. Jeffries odszedł 3. marca 1953 roku w kalifornijskim Burbank, przeżywszy niespełna 78 lat. Tak jak superbohaterowie jednak, do dziś egzystuje w świadomościach sympatyków pięściarstwa jako uosobienie siły, odporności i heroizmu.

------------------------------------------------------------

• Zawodowy rekord Jeffriesa:

21 walk
18 zwycięstw (15 KO)
1 przegrana
2 remisy

• W roku 2003 magazyn The Ring sklasyfikował Jeffriesa na 32. miejscu na liście 100 Największych Puncherów Wszechczasów.

• W 1990 roku, już w pierwszej elekcji, Jeffries został włączony do International Boxing Hall of Fame.

• Członkowie International Boxing Research Organization sklasyfikowali Jeffriesa na 7. miejscu na liście najlepszych zawodników w historii wagi ciężkiej.

• Nat Fleischer, założyciel magazynu The Ring, sklasyfikował Jeffriesa na 2. miejscu (za Jackiem Johnsonem) na liście najlepszych zawodników w historii wagi ciężkiej.

BIBLIOGRAFIA:
„Jack Johnson & his Times”, aut. Denzil Batchelor
„Słynne pojedynki”, aut. Aleksander Reksza
„The Right Stuff: Jeffries and Sharkey at Coney Island”, aut. Mike Casey, cyberboxingzone.com
The Ring, lipiec 1939
„Zawodowcy – Wielkie walki wszechczasów – waga ciężka”, aut. Jan Skotnicki

Archiwalne numery The New York Times, nytimes.com
Archiwalne numery Brooklyn Daily Eagle, eagle.brooklynpubliclibrary.com
boxrec.com
cyberboxingzone.com
ibhof.com

Dodaj do:    Dodaj do Facebook.com Dodaj do Google+ Dodaj do Twitter.com Translate to English

KOMENTARZE CZYTELNIKÓW
 Autor komentarza: mosley
Data: 26-07-2009 19:54:14 
Wyczerpująca lektura!!! brawo dla autora.
 Autor komentarza: gazda
Data: 26-07-2009 20:50:30 
Wedlug boxreca Jeffries mial jedynie 183 cm , ale ze zdjec widac, ze facet mial grube kosci. Sylwetka przypomina troche mistrza WBO cruiser Ramireza.

Fajnie sie czyta takie prace, mozna sobie porownac pewne rzeczy i zobaczyc w jakim kierunku wszystko ewoluowalo. Jeffries jka walczyl z Johnsonem mial 35 lat i byl uwazany za starego. Johnson byl jedynie 3 lata mlodszy a dzisiaj to prawie zadna roznica w ciezkiej.

Njalepszy jest fragment o Corbecie jak po 23 rundach tancowania chce znokautowac goscia :). Czasem troche koloryzuja ale taki juz urok histori przekazywanych ustnie.
 Autor komentarza: StonkaKartoflana
Data: 26-07-2009 23:03:50 
gazda-boxrec często bredzi. Jeffries miał 189-190 wzrostu według paru źródeł. na walkach i zdjęciach widać że jest wyższy od Johnsona 187 i Cobertta 185 i dużo wyższy od Fitsimonsa 181.
 Autor komentarza: iron
Data: 26-07-2009 23:49:52 
W artykule jest nawet więcej niż jeden super bohater, bo super bohaterem czrnoskórych gnębionych wtedy ludzi był Jack Johnson a tu jest link do tej walki http://www.dailymotion.pl/video/xpg71_jack-johnson-vs-james-j-jeffries-19_sport
 Autor komentarza: gazda
Data: 27-07-2009 00:37:53 
StonkaKartoflana wlasnie troche sie dziwilem, ale w sumie w tamtych czasach te 183 tez moglo byc sporo. Jeszcze przypadkowo natknalem sie na taka stronke http://chesley.ca/chesley/tbibhftape.html
wedlug nich Jeffries mial wlasnie te 189-190 cm .
DZieki, ze wyprowadziles mnie z bledu :)
 Autor komentarza: gazda
Data: 27-07-2009 00:47:49 
chociaz ta fotka z kolei wprowadza znowu pewne watpliwosci co do wzrostu Jeffriesa

fota z Fitzsimmonsem
http://www.geocities.com/Colosseum/Lodge/6525/JJBF.jpg
 Autor komentarza: StonkaKartoflana
Data: 27-07-2009 08:33:20 
Na tym zdjęciu Fiztsimmons wygląda na potężniejszego a waży w te jwalce 21KG mniej. Jestem półzawodowym fotografem i wiem że efekt taki łatwo uzyskać wystarczy aby Fiztsimmons był troszkę bliżej aparatu a zdjęcie byłoby robione dość szerokątnym obiektywem z bliska
 
Aby móc komentować, musisz być zarejestrowanym i zalogowanym użytkownikiem serwisu.