NIEŚMIERTELNY ARTURO GATTI
Jeżeli chcesz przekonać znajomego do boksu, nie zanudzaj go opowieściami o doskonałym lewym prostym Larry'ego Holmesa, o timingu Roberto Durana, czy o doskonałej obronie Pernella Whitakera. Pożycz mu kasetę/płytę z walkami Arturo Gattiego. I czekaj aż wróci po więcej.
Tragicznie zmarły w wieku zaledwie 37 lat kanadyjski wojownik w trakcie 16-letniej kariery ani przez moment nie zaliczał się do ścisłego grona najlepszych pięściarzy świata. Repertuar, na który składał się silny cios, niezła praca nóg i duży ringowy luz, okazywał się zbyt wąski, aby z sukcesem rywalizować z zawodnikami pokroju Floyda Mayweathera czy Oscara De La Hoyi. W przypadku Gattiego porażki nie miały jednak większego znaczenia. Najważniejsze było widowisko. A to zawsze stało na najwyższym poziomie.
Legenda nieustraszonego Kanadyjczyka na dobre rozpoczęła się w marcu 1996 roku. Świeżo upieczony mistrz świata IBF w wadze super piórkowej podejmował wówczas w Nowym Jorku rutynowanego Wilsona Rodrigueza. Już w drugim starciu weteran rzucił Gattiego na matę, a kumulacja mocnych uderzeń wywołała szybko powiększającą się opuchliznę oczu, która utrudniała widoczność Arturo. W kolejnej rundzie champion świadom tego, że ze względu na kontuzję lekarz może przerwać walkę, rzucił się do desperackiego ataku, testując szczękę Rodrigueza. Już do końca ten fascynujący pojedynek stał pod znakiem wymian najwyższego lotu z ostatnim słowem należącym do Gattiego. W szóstej rundzie mistrz potężnym lewym sierpem ciężko znokautował rywala. Świat boksu był wniebowzięty.
Październik roku następnego przyniósł pierwszą walkę roku z udziałem Arturo. Jej współautorem był były mistrz świata Gabriel Ruelas, który w czwartym starciu omal nie znokautował oponenta potężnym lewym podbródkowym. Także w kolejnej rundzie Meksykanin często korzystał z tej broni, nie był jednak w stanie złamać nieugiętego championa, który ku zdumieniu publiczności zawsze znajdował odpowiedź na ataki pretendenta, kładąc kres jego marzeniom o tytule w piątym starciu. Ponownie zadecydował lewy sierpowy i ponownie wszyscy byli pod wrażeniem niebywałej waleczności Kanadyjczyka.
Następny rok przyniósł rozczarowanie – Gatti przegrał wszystkie trzy pojedynki. Nikt jednak nie był zawiedziony jego postawą. Mimo rozcięcia i brutalnego nokdaunu na początku walki, Arturo jak lew walczył z Angelem Manfredym, zanim lekarz nie przerwał meczu. Również w dwóch konfrontacjach z Ivanem Robinsonem Gatti udowodnił, że nic nie stracił z bojowości i z bokserskiego serca, a pierwszy z tych pojedynków magazyn The Ring uznał za walkę roku.
W roku 2001 po porażce z De La Hoyą, wydawało się, że widzieliśmy już wszystko, że kariera wypalonego dramatycznymi bojami fightera ma się ku końcowi i że wszystko, co miał najlepszego do zaoferowania, zostało już podane. Wtedy w Uncasville zmierzył się z Micky Wardem. Wiadomo było, że szykuje się dobry mecz, bo Ward, tak jak Gatti, nie stronił od wymian i nigdy nie dawał za wygraną. Mało kto mógł jednak przypuszczać, że starcie tych dwóch zasłużonych weteranów urośnie do rangi jednej z najwspanialszych batalii w dziejach pięściarstwa.
Zwroty akcji dramatyzmem przewyższające o kilka półek najbardziej fantazyjne pięściarskie obrazy rodem z Hollywood, niesłychana bojowość i nieludzki wysiłek w dziewiątej rundzie – pamiętnej majowej nocy pojęcia odwagi i waleczności przybrały postać Arturo Gattiego i Micky Warda. Walka, zakończona zwycięstwem tego ostatniego, przebojem wdarła się do panteonu największych ringowych wojen w historii, znajdując miejsce obok legendarnych potyczek Ali – Frazier, Moore – Durelle czy Zale – Graziano.
Jeszcze w tym samym roku doszło do oczekiwanego rewanżu, w którym po dość jednostronnych dziesięciu rundach tryumfował Gatti. Trzeci, decydujący mecz, był nieunikniony.
Finał tej niezwykłej trylogii nie zawiódł. W czwartej rundzie Arturo złamał rękę i wydawało się, że pojedynek, ostatni w karierze jego rywala, może zostać przedwcześnie przerwany. Większość zawodników, co zupełnie zrozumiałe, ogłosiłaby kapitulację i miała nadzieję na szansę rewanżu. Arturo Gatti nie znał jednak pojęcia ‘rezygnacja’. Zaczął bić lewą, a wkrótce, mimo przeszywającego bólu malującego się na twarzy, uruchomił prawą rękę, dając jeden z najwspanialszych pokazów heroiczności, jakie możemy oglądać na arenach sportowych.
Przez ostatnie trzydzieści sekund tego mistycznego pojedynku, kilkanaście tysiący kibiców w Boardwalk Hall, w imieniu całego bokserskiego świata, nagradzało bohaterów wieczoru gromkimi brawami. Po finalnym gongu pięściarze padli w objęcia, dzieląc się przez kilkanaście sekund nieporównywalnymi do niczego innego emocjami. Tego wieczoru nie liczyły się mistrzowskie pasy, rankingi, pieniądze. Najważniejsza była duma, sport i nieśmiertelność, którą Arturo Gatti i Micky Ward osiągnęli swym niewiarygodnym wysiłkiem.
„Thunder” walczył jeszcze do 2007 roku. Ostatni zryw jego waleczności oglądaliśmy w styczniu 2006 roku, kiedy po kolejnej dobrej walce zwyciężył Thomasa Damgardaa. W dwóch końcowych pojedynkach, choć nadal wykazywał bojowość, nie był w stanie oszukać wieku i wymęczonego organizmu, przegrywając wyraźnie z Carlosem Baldomirem i Alfonso Gomezem.
Dzisiaj sympatycy boksu na całym świecie są pogrążeni w wielkim smutku po stracie niezastąpionego wojownika. Z drugiej strony możemy odczuwać radość. Radość, że dane nam było obserwować poczynania jednego z największych bohaterów w historii ringu. Drugiego takiego nie będzie.
PODPISUJĘ SIĘ POD TYM!
(bardzo dobry tekst!)
Straszna wiadomość. Wielki smutek.
Cześć Jego Pamięci.
To wielki człowiek, był, jest i będzie...
Szacunek Arturo...