WALKA: Jack Johnson - Stanley Ketchel
Pomysłu na organizację walki pomiędzy mistrzem świata wagi średniej a wiodącym prym w ciężkiej nie powstydziłby się zapewne sam Don King, który słynie z niekonwencjonalnych rozwiązań oraz dość wybujałej fantazji. Za taką ideą idzie nie tylko wielkie zainteresowanie ze strony mediów i fanów, którzy od setek lat żądni są rozrywki, ale i ogromne pieniądze, które w dużym stopniu są też zasługą właśnie kibiców ochoczo kupujących bilety na interesująco zapowiadające się pojedynki. A trudno takim nie nazwać meczu między rywalami z dwóch tak odmiennych kategorii wagowych.
Jednak poza oczywistą ciekawością przebiegu takiej walki istnieje także duże prawdopodobieństwo, że nie spełni ona oczekiwań, że cała otoczka pryśnie jak mydlana bańka w momencie, gdy ważący zwykle w granicach 100 kilogramów mężczyzna rzuci się na przeciwnika o jakieś 20 kilogramów lżejszego. Można się więc od razu zastanowić nad sensem organizacji takiej walki, bo przynajmniej z punktu widzenia czysto sportowego wydaje się być on dosyć nikły.
Podobnie najwyraźniej myślał Jack Johnson, gdy podpisywał kontrakt na pojedynek ze Stanleyem Ketchelem. Wielki, pewny siebie Amerykanin podchodził do całego przedsięwzięcia z dystansem i wynik uważał raczej za formalność, choć zapewne wiedział, że jego najbliższy rywal to bokser o iście nokautującym uderzeniu. Tyle że do tej pory ofiarami tych piekielnych grzmotów byli zawodnicy z niższych wag, na których mogły one rzeczywiście robić duże wrażenie. Ale czy on, przedstawiciel najcięższej kategorii, mógł odczuwać ze strony pięści pochodzącego z Polski Ketchela jakiekolwiek zagrożenie? Raczej nie. Tym bardziej, że w ciągu trwającej już ponad 10 lat kariery zdołał sobie wyrobić opinię absolutnego króla walki w obronie, za którego powszechnie uznawany jest do dnia dzisiejszego.
W każdym razie fakt, że w ringu mieli się spotkać mistrz defensywy i ofensywy wzbudzał dodatkowe emocje. Szczególnie w przeważającym gronie białych fanów. Liczyli oni na to, że w końcu znajdzie się wśród nich człowiek, który będzie w stanie pokonać niepożądanego czarnego mistrza, jakim był Johnson. Jedną z tych "Wielkich nadziei białych" okrzyknięto właśnie "Michigan Assasin'a", choć tak naprawdę chyba mało kto wierzył, że zagrozi on w jakiś sposób o wiele większemu przeciwnikowi.
Walkę zakontraktowano na 20 rund, a odbyć się miała 16 października 1909 roku w Mission Street Arena w miejscowości Colma w stanie Kalifornia. Dziesięciotysięczny tłum zgromadzony wokół ringu z niecierpliwością oczekiwał starcia najlepszego zawodnika wagi średniej z najlepszym w kategorii ciężkiej. Po cichu zapewne liczono na sensację, jednak już pierwsze rundy mogły nieco ostudzić emocje i pozwolić na przebudzenie się ze snu, w którym to lżejszy o 50 funtów Ketchel miał pokonać Johnsona. Ten umiejętnie wykorzystywał przewagę warunków fizycznych i skutecznie unikał ciosów pretendenta. W drugim starciu trafił Stanleya kombinacją zwieńczoną mocnym prawym, po którym rywal padł na deski. "Galveston Giant" odszedł do narożnika i obserwował jak przeciwnik z pomocą lin kuca na prawe kolano i pozwala sędziemu kontynuować liczenie. Gdy się podniósł, champion wcale nie przystąpił do intensywnego ataku, którym mógłby już wtedy zakończyć pojedynek. Wynikało to z przedmeczowych instrukcji od organizatorów, którzy nakazali obu pięściarzom zachowanie ostrożności w początkowej fazie walki, co by nie rozczarować widowni (w tamtych czasach szybkie rozstrzygnięcia walk nie cieszyły się zbyt dużym powodzeniem wśród sympatyków pięściarstwa).
Kolejne rudny mijały, a Jack wciąż utrzymywał prowadzenie robiąc użytek między innymi z przewagi zasięgu ramion. Ketchel natomiast pokazywał, że ma nie tylko duże serce do walki, ale i twardą szczękę, bo przyjął sporo mocnych uderzeń od większego rywala. Z czasem jednak Johnson zaczął się skupiać nieco bardziej na tym w czym był najlepszy - defensywie, z której co jakiś czas kontrował szarżującego i mimo zmęczenia wciąż aktywnego przeciwnika. Niektórzy zapewne zaczęli odzyskiwać wiarę w zwycięstwo przedstawiciela kategorii średniej, choć trudno było mu przełamać obronę Jacka. Ale dla chcącego nic trudnego...
Dwunaste starcie na zawsze zapisało się w historii boksu. Po jednym z klinczów Ketchel trafił Johnsona piekielnym, acz dosyć sygnalizowanym prawym, po którym champion natychmiast padł na deski. Wiwatujący tłum podniósł się z siedzeń czując, że ich marzenie za chwilę może stać się faktem. Jeszcze tylko kilka sekund i panowanie czarnego boksera w wadze ciężkiej dobiegnie końca. Zamroczony i zaskoczony takim obrotem sprawy Jack przeturlał się z lewego boku na prawy, mając wyraźne problemy z podniesieniem się z maty. Co prawda ostatecznie sztuka ta mu się udała, ale widać było, że ma kłopoty i wciąż jest do znokautowania. Jednak Stanley popełnił wówczas jeden poważny błąd, który bardzo wiele go kosztował. Gdy sędzia wznowił walkę miał on nisko opuszczone rękawice, czego nie powinien robić chociażby ze względu na klasę rywala oraz oczywiście jego gabaryty. W efekcie nadział się na desperacki atak mistrza świata, w którym to Johnson trafił pretendenta nieprawdopodobnym prawym. Tryskający jeszcze przed chwilą radością widzowie złapali się za głowy, gdy ujrzeli upadającego i pozostającego w bezruchu na deskach Ketchela. Sędzia rozpoczął odliczanie, lecz nie było ono potrzebne, bo pretendent nawet nie drgnął w ciągu tych dziesięciu sekund, a przytomność odzyskał dopiero po kilkunastu minutach.
Z nokautem związana jest też ciekawa legenda. Otóż wielu twierdzi, że w momencie gdy arbiter wyliczał Stanleya, stojący przy linach Johnson wyciągał z jednej ze swoich rękawic zęby urodzonego w Grand Rapids boksera. Rękawica Jacka miała się rozpruć po piekielnym ciosie, który zakończył mecz. Jednak cała ta sytuacja może budzić pewne wątpliwości, o czym pisał Bobby Ray Bearden w swoim felietonie dla serwisu eastsideboxing.com. Autor sugeruje, że Jack po prostu oczyszczał lewą rękawicę za pomocą prawej, czyli tej, która posłała zawodnika z Michigan na matę, co automatycznie wyklucza możliwość wyciągania przez niego zębów Ketchela z rękawicy prawej. I rzeczywiście, po dokładnym obejrzeniu filmu z walki, mimo dosyć niewyraźnego obrazu, można odnieść wrażenie, że champion robi dokładnie to, co opisał pan Bearden. Jednak sytuację tę można interpretować różnie i zapewne obie wersje mają swoich zwolenników i przeciwników. W każdym razie sama historia o tym jakoby Johnson znalazł w rękawicy zęby Ketchela jest prawdopodobnie prawdziwa, z tym że możliwe, iż zwycięzca zauważył to już po zejściu z ringu.
Całkowicie pewni możemy być natomiast wyniku walki - Jack Johnson pokonał Stanleya Ketchela przez nokaut w 12 rundzie. Ten ostatni nie miał się czego wstydzić, bo prezentował niezwykle dzielną postawę w boju, w którym właściwie nic nie przemawiało na jego korzyść. I niewiele brakowało a w niesamowitych okolicznościach zwyciężyłby zawodnika uznawanego przez wielu za najwspanialszego w tamtym okresie. Zabrakło zaledwie kilku sekund i skromny Dawid ponownie byłby górą w pojedynku z potężnym Goliatem.