KETCHEL, STANLEY
W zawodowym sporcie nie brakuje niezwykłych historii doskonale współgrających ze sloganem słynnego 'Amerykańskiego Snu'. Nie brakuje wielkich bohaterów uczestniczących w wielkich wydarzeniach. Wiele takich historii, być może nawet więcej aniżeli inne dyscypliny, na przestrzeni wieków zgromadziło również pięściarstwo. Jedną z najbardziej znanych jest natomiast ta, która ponad sto lat temu przydarzyła się niejakiemu Stanleyowi Ketchelowi. Jednak w przeciwieństwie do większości podobnych, niestety, nie kończy się ona happy endem...
Stanley Ketchel urodził się 14 września 1886 roku w miesicie Grand Rapids w stanie Michigan, jako Stanisław Kiecal. Był synem polskich emigrantów, Jana i Julii Kiecal, którzy pochodzili ze wsi Sulmierzyce. Jako młody chłopiec fascynował się książkami i wszelkiego rodzaju opowieściami przygodowymi, które pobudzały jego fantazję i sprawiły, że z czasem sam zapragnął wzięcia udziału w wielkiej, pełnej wspaniałych przeżyć wyprawie. Swe marzenie postanowił spełnić w wieku 12 lat, a jako środek transportu służyły mu oczywiście pociągi towarowe. Przemierzał nimi północną część Stanów Zjednoczonych oraz sąsiadującą z nimi Kanadę, aż w końcu dotarł do miasta Butte w stanie Montana. Dzisiaj ta nazwa może niewiele mówić, zwłaszcza ludziom spoza USA, ale na przełomie XIX i XX wieku była to bardzo żywa miejscowość. Przyciągała ona poszukiwaczy złota oraz innych pierwiastków takich jak srebro i przede wszystkim miedź, na którą popyt bardzo wzrastał wraz z rozwojem elektryczności, a właśnie w Butte można jej było znaleźć co niemiara. I tak kolejne rzesze napływających imigrantów z różnych krajów w znaczący sposób przyczyniły się do rozwoju miasta, które na początku ubiegłego stulecia liczyło sobie ponad 100 tysięcy mieszkańców (dzisiaj jest ich ok. 35 tysięcy; dane z 2000 roku).
Oczywiste jest, że dla tak młodego, żyjącego bez opieki, bez dachu nad głową, człowieka, tego typu miejsca nie są najlepsze. Jednak nieznany wówczas jeszcze nikomu Stanisław Kiecal nie rezygnował ze swoich marzeń, mimo czyhających na niego na każdym kroku niebezpieczeństw wielkiego świata. Na życie zarabiał uczestnicząc w typowo męskich zawodach - kowalstwie, drwalnictwie, stolarstwie czy rolnictwie. Wielkich pieniędzy z tych zajęć nie było, ale dzięki nim Kiecal nabrał siły i w licznych bójkach, które nie mogły go ominąć z racji prowadzonego przez niego życia włóczęgi, nie raz i nie dwa przewracał większych i na pierwszy rzut oka silniejszych rywali. Świadkiem jednego z takich starć był były pięściarz Maurice Thompson.
Thompson od razu dostrzegł spory talent Kiecala i postanowił zaprowadzić go na salę bokserską, gdzie zaczął uczyć swojego nowego podopiecznego podstaw szermierki na pięści. Wkrótce potem, 2. maja 1903 roku, nastąpił zawodowy debiut Stanisława, w którym znokautował on już w pierwszym starciu Kida Tracy. W kolejnym pojedynku, stoczonym niewiele ponad rok później Kiecal doznał wprawdzie porażki, ale jego przeciwnikiem był sam Thompson, który przecież doskonale znał styl młokosa i wyraźnie górował nad nim doświadczeniem.
Następne walki kończyły się już o wiele korzystniej. Kiecal zamiatał ringi kolejnymi rywalami, choć jeszcze w październiku tego samego roku musiał po raz drugi uznać wyższość swojego trenera, a pod koniec roku zadowolić się remisem, bowiem takim właśnie rezultatem zakończyła się jego trzecia potyczka z Mauricem. Jednak, mimo niepowodzeń w starciach z Thompsonem, Kiecal był coraz twardszym zawodnikiem i z czasem zyskał spore uznanie wśród obserwatorów jego walk, którzy nadali mu przydomek "Hobofighter", czyli "Wojownik włóczęga", a kojarzony był już też jako Stanley Ketchel.
Lokalny sukces to jednak tylko mały krok w drodze do sławy. W pierwszej fazie kariery Ketchel walczył wyłącznie w stanie Montana i poza tym obszarem raczej mało kto o nim słyszał. Dopiero w marcu 1907 roku, mając już za sobą 40 walk, pojawił się na ringu w Kalifornii, a konkretniej w Redding, gdzie stanął naprzeciw Mikea McClurea. Konfrontacja ta zakończyła się sukcesem i Stanley rozpoczął tym samym podbój jednego z największych stanów USA.
Niespełna 4 miesiące po pierwszej walce w Kalifornii, Ketchel zmierzył się z bardzo dobrym zawodnikiem, Joe Thomasem, który postawił gościowi twarde warunki i po 20 rundach pojedynek zakończył się remisem. Do szalenie zaciętego i emocjonującego rewanżu doszło 2 września tego samego roku. Obaj zawodnicy w czasie walki lądowali na deskach, ale ostatecznie to Thomas był tym, który nie zdołał się z nich podnieść. Miało to miejsce w 32 rundzie.
Pod koniec roku doszło jeszcze do trzeciej walki z Joe, którą ponownie wygrał Ketchel. Tym razem na punkty po 20 starciach.
Tradycyjnie, jak to bywa w przypadku wydarzeń sprzed wieku, podawane są różne daty zdobycia przez Stanleya tytułu mistrza świata w wadze średniej. Według niektórych źródeł stało się to po drugim bądź trzecim zwycięstwie nad Thomasem, inne zaś mówią, i to chyba bardziej prawdopodobna wersja, że po meczu z Mike'em "Twin" Sullivanem w lutym 1908 roku. W miasteczku Colma Ketchel nie dał żadnych, nawet najmniejszych szans, Sullivanowi, nokautując go już w pierwszej rundzie. Wkrótce potem uporał się także z jego bratem bliźniakiem, Jackiem, choć na końcowy tryumf musiał czekać aż 20 rund, w czasie których zniszczył rywala potężnymi ciosami na korpus.
W czerwcu Ketchel zmierzył się w Milwaukee ze swoim rówieśnikiem, bardzo wymagającym i niepokonanym wówczas Billym Papke. "Zabójca z Michigan" zwyciężył na punkty po 10 starciach, a następnie pokonał twardego Hugo Kellyego i po raz kolejny Joe Thomasa. Wszystko to wyglądało pięknie i szło zgodnie z planem. Aż do czasu rewanżu z Papke...
Panowie zmierzyli się po raz drugi we wrześniu 1908 roku, w miesiącu, w którym obaj obchodzili urodziny. Na początku meczu, jeszcze przed jego właściwym rozpoczęciem, miało dojść do tradycyjnego przywitania w ringu poprzez stuknięcie rękawicami. Jednak na wyciągniętą rękę Ketchela Papke odpowiedział całkowitą ignorancją, której efektem było potworne uderzenie lewym sierpem i idące za tym całe serie ciosów. To musiało wstrząsnąć kompletnie nieprzygotowanym na taką sytuację mistrzem i w zasadzie ustawiło całą walkę. Oszołomiony Stanley już na początku drugiej rundy miał bardzo mocno zapuchnięte prawie oko i właściwie do końca pojedynku nie otrząsnął się z wydarzeń z pierwszych sekund walki. W końcu w 12 starciu mecz przerwano i sensacyjnym zwycięzcą ogłoszono Billyego Papke.
Ketchel doznał trzeciej porażki w karierze i stracił tytuł. Co ciekawe, nigdy nie usprawiedliwiał przegranej nieczystym zagraniem rywala. Pragnął jedynie rewanżu. Ten naturalnie się odbył i to już pod koniec listopada tego samego roku. Faworytem był Papke w stosunku 10-7 (fakt ten rozzłościł Ketchela), ale to ring miał zweryfikować, kto jest lepszy. I trwająca 11 rund walka chyba nie pozostawiła nikomu najmniejszych wątpliwości. Niezwykle zmobilizowany, wkładający ogromną siłę w każdy cios, Ketchel znokautował Billyego i stał się pierwszym zawodnikiem w historii wagi średniej, który odzyskał utracony wcześniej tytuł mistrza świata.
Kolejny pojedynek Stanley stoczył 4 miesiące później, tym razem na wschodnim wybrzeżu, w Nowym Jorku, a jego rywalem był słynny już wówczas Philadelphia Jack O'Brien, były champion w kategorii półciężkiej oraz pretendent do tytułu mistrzowskiego w ciężkiej. Przez większą część walki przeważał o kilka lat starszy i o wiele bardziej doświadczony O'Brien, udzielając Ketchelowi małej lekcji boksu. Nie na darmo jednak ten ostatni nosił przydomek "Zabójca z Michigan". Jego mordercze szarże przyniosły skutek w ostatnim, dziesiątym starciu, w którym to aż trzykrotnie posłał przeciwnika na deski, w tym również w samej końcówce meczu i Jacka uratował tylko gong, po którym został zniesiony do narożnika. I choć oficjalnie walka zakończyła się rezultatem "No decision" wielu obserwatorów uważa, iż powinien zostać ogłoszony nokaut, dający zwycięstwo Stanleyowi.
W czerwcu 1909 roku doszło do rewanżu z O'Brienem, w którym Ketchel nie pozostawił rywalowi żadnych złudzeń, nokautując go w trzeciej rundzie.
Następny w kolejce był, po raz czwarty, Billy Papke. Po 20 rundach wyrównanej rywalizacji sędzia ogłosił zwycięstwo Stanleya, chociaż gazety rozpisywały się twierdząc, że remis byłby odrobinę bardziej sprawiedliwy. Sam mecz okazał się natomiast rozczarowaniem, acz mistrz twierdził, że złamał sobie rękę w początkowej fazie walki, co miało wpływ na jego słabszą postawę. Dla nas szkoda tym większa, że jest to jeden z nielicznych pojedynków Ketchela, który zachował się na taśmach wideo.
Mecz z Papke zawiódł, ale, jak się wkrótce okazało, była to cisza przed burzą. I to burzą prawdziwą, z potężnymi grzmotami.
Bardzo pewnie czujący się mistrz zgodził się na walkę z samym Jackiem Johnsonem, jeszcze dosyć świeżym mistrzem świata wagi ciężkiej, będącym wówczas w znakomitej, wręcz życiowej formie. Wielu uważało ten mecz raczej za formalność i ciekawe zjawisko aniżeli emocjonującą konfrontacją dwóch znakomitych fighterów. Byli też i tacy, którzy po cichu liczyli na sensację, bo czarny mistrz świata, łagodnie mówiąc, nie był w tamtych czasach pożądaną postacią.
Datę pojedynku wyznaczono na 16 października 1909 roku. Wcześniej organizatorzy wymusili jeszcze na obu bokserach zachowanie ostrożności, przede wszystkim w początkowej fazie meczu. Widownia w tamtych czasach nie chciała bowiem, aby walki kończyły się zbyt szybko, dlatego też zarówno Johnson jak i Ketchel nie mieli dążyć do nokautu.
W ringu bardzo wyraźnie była widoczne różnica warunków fizycznych. Stanley był o ponad 10 centymetrów niższy od mierzącego 186,5 cm Jacka i ważył aż 16 kilogramów mniej (77 kg przy 93 „Galveston Gianta”). Takie liczby działają na wyobraźnię i przez pierwsze 6 rund, meczu zakontraktowanego na 20 starć, w ringu przeważał Johnson. Nie na darmo jednak Stanley nosił przydomek, w którym występowało słowo "Zabójca". Wkrótce zaczął być bardziej aktywny i choć jego twarz była już zakrwawiona wskutek mocnych uderzeń Johnsona, to uchodzący za arcymistrza defensywy Jack musiał nasilić swą czujność. Ta go zawiodła w 12 rundzie...
Ketchel trafił rywala potężnym prawym na szczękę, który całkowicie wyprowadził o wiele cięższego Johnsona z równowagi. Gdy champion padał na deski, rozentuzjazmowany, ryczący tłum zdał sobie sprawę, że to co jeszcze przed kilkunastoma minutami wydawało się niemożliwe, jest o krok od ziszczenia i być może biały człowiek znowu stanie na szczycie najcięższej z wag. Podobne myśli zapewne zaczęły towarzyszyć Jackowi i zaraz po tym, jak z trudem się podniósł, zadał druzgocący cios prawą, po którym zawodnik z Michigan jak kłoda runął na matę. W tym momencie prysły marzenia fanów - Ketchel nie podniósł się przez najbliższe kilka minut. Johnson powiedział później - "Myślałem, że go zabiłem".
Po tej niezwykłej batalii Stanley zremisował w marcu następnego roku w Pittsburghu z lokalnym bohaterem, Frankiem Klausem, by następnie przyjąć kolejne wielkie wyzwanie. Nazywało się ono Sam Langford.
Langford był bardzo twardym, czarnoskórym, reprezentantem wagi ciężkiej (choć walczył również z pięściarzami z niższych kategorii). Dysponował potężnym uderzeniem, wytrzymałością, a i serca do walki mu nie brakowało. W kwietniu 1906 roku wytrzymał pełen dystans piętnastu rund w meczu z samym Jackiem Johnsonem. Pojedynek z Ketchelem zapowiadał więc wielkie emocje, które, aby się jeszcze lepiej sprzedały podsycił promotor Jim Coffroth. Zdecydował się on na zorganizowanie 27 kwietnia 1910 roku, krótkiej, 6-rundowej walki pomiędzy Ketchelem a Langfordem, która miała być niejako wstępem do właściwiej, 45-rundowej bitwy zaplanowanej na lipiec przyszłego roku (inne źródła jako datę podają końcówkę roku 1910).
Na początku meczu mogło się jednak wydawać, że pomysł może nie wypalić. Pomiędzy linami ringu mało się działo, co oczywiście nie podobało się zgromadzonym kibicom, wśród których zaczęły się nawet pojawiać pogwizdywania. To najwyraźniej zmobilizowało obu bohaterów, bo szybko wzięli się do roboty i już do końca radowali lud wspaniałymi wymianami, bogatymi w piekielne bomby. Co prawda żaden z nich nie padł na deski, ale nikt nie miał wątpliwości co do tego, że ich "prawdziwe" starcie będzie wielkim wydarzeniem, które trzeba będzie zobaczyć.
W ramach przygotowań do meczu z Samem, Stanley stoczył jeszcze trzy mecze. Najpierw łatwo pokonał w Bostonie ciężkiego Porkyego Dan Flynna, później, równo miesiąc po pierwszej walce z Langfrodem, w Nowym Jorku nie dał mu rady Willie Lewis, a na zakończenie, również w Big Apple, do listy pokonanych dołączył Jim Smith. Następnie Ketchel zaszył się na farmie w miasteczku Conway w stanie Missouri, gdzie rozpoczął kolejny etap przygotowań do pojedynku z Samem. Niestety, do tej wspaniale zapowiadającej się walki nigdy nie doszło...
Wieczorem 14 października Stanley flirtował z niejaką Goldie Smith. Dowiedział się o tym jej narzeczony, Walter Dipley, który pełnił w Conway funkcję robotnika rolnego. Zazdrosny mężczyzna następnego dnia jedzącemu przy stole Ketchelowi wypalił z dubeltówki w plecy. Kula trafiła pod prawe ramię Stanleya i przeszła do płuca. Specjalnie wyczarterowany pociąg przewiózł rannego boksera do szpitala w Springfield (stan Missouri). Mimo wysiłku lekarzy, 15 października o godzinie 19:05 Stanley Ketchel odszedł z tego świata. Miał zaledwie 24-lata. Jego ostatnie słowa brzmiały następująco - "Jestem tak zmęczony... Zabierzcie mnie do domu, do mojej mamy".
Stanley Ketchel został pochowany na Holy Cross Cemetery w swoim rodzinnym Grand Rapids (jego pogrzeb był jednym z największych wydarzeń w historii miasta; towarzyszyło mu mnóstwo ludzi). Do dziś uznawany jest za jednego z najwybitniejszych przedstawicieli wagi średniej i jednego z największych puncherów w historii pięściarstwa. Swoim charakterem, uporem, sercem, twardością i, naturalnie, nieprzeciętnymi umiejętnościami zaszedł na szczyt, dając wspaniały przykład wielu młodym adeptom boksu. Jednak osiągnąć mógł znacznie więcej. Gdyby nie ludzka głupota, być może dzisiaj Ketchel byłby uznawany za najlepszego zawodnika w historii bez podziału na kategorie wagowe, zawodnika, który był w stanie pokonać wspaniałych ciężkich, mimo o wiele skromniejszych od nich warunków fizycznych. Czy tak by było, nigdy się niestety nie dowiemy. Możemy jednak bez wahania, bez najmniejszych wątpliwości, umieścić Stanleya Ketchela wśród największych postaci w dziejach boksu. A wszystko zaczęło się od zwykłych chłopięcych marzeń... I jak pokazuje przykład Stanleya - warto do nich dążyć.